Hjalmar Söderberg NIEBŁAHE IGRASZKI    Hjalmar Söderberg NIEBŁAHE IGRASZKI

Lydia zwykła kąpać się sama.
Tak wolała, zresztą tego lata nie miała się z kim kąpać. Nie musiała się niczego obawiać: na nieodległej skałce jej ojciec malował swoje „motywy ze szkierów”, pilnując, by nie zbliżył się nikt obcy.
Weszła po pas do wody i zatrzymała się z uniesionymi ramionami i dłońmi splecionymi na karku. Zaczekała, aż tafla się wygładzi, po czym przyjrzała się odbiciu swych osiemnastu lat.
Zanurzyła się i wypłynęła na przejrzystą szmaragdową głębię. Rozkoszowała się tym, że woda ją unosi - czuła się taka lekka. Płynęła cicho i spokojnie. Nie dostrzegła dziś żadnych okoni, normalnie trochę się z nimi bawiła. Raz była tak bliska złapania jednego, że skaleczyła się o płetwę na grzbiecie.
Znalazłszy się z powrotem na brzegu, przetarła się niedbale ręcznikiem, pozwalając słońcu i lekkiej bryzie, by wysuszyły ją do końca. Wyciągnęła się na płaskiej skale wypolerowanej przez wodę. Najpierw położyła się na brzuchu, wystawiając na słońce plecy. Była już opalona, nie tylko na twarzy, ale na całym ciele.
Myśli płynęły swobodnie. Niedługo miał być obiad: smażona szynka ze szpinakiem. Raczej smaczny, ale niewiele to pomagało, obiady należały do najbardziej przykrych chwil dnia. Ojciec nie mówił wiele, brat Otto siedział milczący i kwaśny. Zajmowały go własne problemy. Konkurencja wśród inżynierów była w kraju ogromna, jesienią miał wyjechać do Ameryki. Rozmowny przy stole był jedynie Filip. Nie opowiadał jednak o niczym, co by ją ciekawiło - głównie o prejudykatach, prawniczych fortelach, awansach i tym podobnych dyrdymałach, które nikogo nie obchodziły. Jakby mówił tylko po to, by nie zapadło milczenie. A mówiąc, wypatrywał oczami krótkowidza najlepszych kąsków na półmisku.
A przecież kochała ojca i braci. Jakie to dziwne, że wspólny obiad z najbliższymi, których tak bardzo kochała, potrafił być taki przykry...
Przewróciła się na plecy i leżąc z rękami pod głową wpatrywała się w błękit.
Pomyślała: błękitne niebo, białe obłoki. Błękit i biel - błękit i biel... Mam błękitną sukienkę z białą koronką. To moja najładniejsza sukienka, ale nie dlatego tak ją lubię. Powód jest inny. Bo w t e d y miałam ją na sobie.
W t e d y.
Czy on mnie kocha? Tak, tak. Oczywiście, że mnie kocha.
Ale czy kocha mnie naprawdę - n a p r a w d ę - ?
Przypomniała sobie nie tak dawną sytuację - wieczór sam na sam w obrośniętej bzem altance. Nagle spróbował śmielszej pieszczoty, co ją przestraszyło. Ale chyba zaraz zrozumiał, że się zapędził, gdyż ujął jej rękę, rękę, którą się zasłoniła, i pocałował, jakby chciał powiedzieć: przepraszam.
Tak, pomyślała, naprawdę mnie kocha.
I pomyślała: kocham go. Kocham go.
Jej myśli były tak intensywne, że usta poruszały się wraz z nimi i myśl przerodziła się w szept: kocham go.
Błękit i biel - błękit i biel... I plusk wody - plusk... plusk...
Nagle uświadomiła sobie, że dopiero tego lata odkryła, jak cudownie jest kąpać się samotnie. Zastanawiała się, jak to się stało. Ale było cudownie. Kiedy dziewczyny kąpią się razem, muszą krzyczeć, śmiać się i hałasować. A znacznie przyjemniej jest w całkowitej ciszy, samotnie wsłuchiwać się w plusk wody o kamienie.
Ubierając się, zanuciła jednak piosenkę:

Kiedyś staniesz koło mnie,
a ksiądz zapyta cię,
czy moim wybrankiem
być chcesz.

Śpiewała bez słów, nuciła tylko melodię.

Hjalmar Söderberg NIEBŁAHE IGRASZKI    Hjalmar Söderberg NIEBŁAHE IGRASZKI

Artysta malarz Stille od niepamiętnych czasów każdego lata wynajmował na szkierach ten sam czerwony rybacki dom. Malował sosny. Kiedyś powiedziano o nim, że odkrył sosnę na szkierach niczym Edvard Bergh brzozowe gaje nad Melarem. Najchętniej malował sosny po deszczu, gdy pnie lśniły wilgocią w promieniach słońca. Do malowania nie potrzebował jednak ani deszczu, ani słońca: znał je na pamięć. Nie miał też nic przeciwko temu, by pozwolić wieczornemu słońcu zapłonąć czerwonymi refleksami na delikatnej pąsowej korze pod koroną i w sękatych, splątanych gałęziach. Dostał medal w Paryżu w latach sześćdziesiątych. Jego najsłynniejsza sosna wisiała w Galerii Luksemburskiej, kilka także w Muzeum Narodowym. Teraz, pod koniec stulecia, był dobrze po sześćdziesiątce, a z upływem lat został nieco w tyle za rosnącą konkurencją. Malował jednak żmudnie i wytrwale jak przez całe pracowite życie, umiał też swoje sosny sprzedawać.
- Malować to nie sztuka - powtarzał - potrafiłem to czterdzieści lat temu równie dobrze jak teraz. Ale sprzedawać to sztuka i żeby się jej nauczyć, człowiek potrzebuje czasu.
Wyjaśnienie było raczej proste: sprzedawał tanio. I radził sobie nie najgorzej, mając żonę i trójkę dzieci, nie wadził Bogu ani bliźniemu. Teraz od kilku lat był wdowcem. Niski, żylasty i kościsty, o zdrowej rumianej cerze prześwitującej spod obfitej brody, sam przypominał starą sosnę.
Malarstwo było jego zawodem, ale miłością - muzyka. Był czas, że budował dla rozrywki skrzypce i marzył, że natrafi na ślad zapomnianych tajników lutnictwa. To było dawno temu. Lecz z fajeczką w kąciku ust chętnie przygrywał na skrzypcach na sobotnich tańcach.
A zachwycony był, kiedy mógł zaśpiewać jako drugi bas w kwartecie. Stąd tego dnia miał dobry humor podczas obiadu.
- Wieczorem będziemy śpiewać - powiedział. - Dzwonił baron, że przyjdzie ze Stjärnblomem i Lovénem.
Baron, mający niewielką posiadłość po drugiej stronie zatoczki, był najbliższym sąsiadem należącym do wyższej sfery. Magister Stjärnblom i referendarz Lovén byli jego gośćmi.
Lydia zerwała się, bo nagle miała jakąś sprawę w kuchni. Czuła gorąco na policzkach.
- Ja nie śpiewam - odmówił Filip.
- To nie - odburknął ojciec.
Rzecz miała się tak, że kwartet miał mały feler: byli w nim dwaj pierwsi tenorzy. Stary Stille wciąż był znakomitym drugim basem. Baron twierdził, że może śpiewać dowolnym głosem „równie wspaniale fatalnie”, ale zdecydował się na pierwszy bas. Stjärnblom śpiewał jako drugi tenor. Zaszczyt i odpowiedzialność pierwszego tenora dzielili Filip i Lovén. Tenor Filipa był miękki, delikatny i czysty - zdecydowanie liryczny. Lovén z kolei śpiewał tenorem bohaterskim - podobno zaproponowano mu angaż w Operze - w którego potężnym potoku Filip bezradnie tonął. Niemniej jednak dumą napawało Filipa, że był niezastąpiony przy subtelniejszych frazach, gdyż lira jego rywala miała tylko dwie struny: forte i fortissimo. Ponadto referendarz Lovén znajdował wroga we własnym temperamencie śpiewaka: kiedy pasja brała górę, fałszował lub ucinał koguta.
Otto przerwał milczenie przy stole.
- E tam, na pewno zaśpiewasz. Kto słyszał o tenorze, który nabrałby wody do gęby, gdy inni śpiewają.
- Możesz zaśpiewać to, co będzie odpowiadało twojemu głosowi - zaproponował kompromis ojciec.
Filip, lekko nadąsany, grzebał w szpinaku. Pomyślał, że może da się nakłonić do zaśpiewania Czemu tak daleko do ciebie?, ewentualnie Błysków w oddali. Pamiętał, jak poprzednim razem wykonywali Czemu? Lovén się rozśpiewał, ale nieoczekiwanie baron zastukał kamertonem w tacę i powiedział: Zamknij się, Lovén, i daj to zaśpiewać Filipowi, bo o n p o t r a f i! Pamiętał, jak wzruszająco pięknie wówczas śpiewał.
Lydia ponownie zajęła miejsce przy stole.
- Dowiedziałam się, co podamy wieczorem. Znowu będzie szynka, do tego sałaka i śledź, ziemniaki i okonie Ottona. To wszystko, co mamy.
- No i wódka, piwo, poncz i koniak - uzupełnił Otto.
- Tak, cóż trzeba więcej - powiedział stary Stille. - To wspaniałe boskie dary.

Hjalmar Söderberg NIEBŁAHE IGRASZKI    Hjalmar Söderberg NIEBŁAHE IGRASZKI

Sierpniowe słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy mała żaglówka barona wyłoniła się zza cypla. Nie było wiatru. Żagle obwisły, sięgnięto do wioseł. Kiedy żaglówka zbliżyła się do pomostu, opuszczono żagle, wiosła spoczęły, baron podał ton kamertonem i gdy łódka lekko kołysała się na martwej fali od zatoki, trzej mężczyźni zaintonowali trio Bellmana:

Eol jakby ciszej
falami kołysze,
gdy od brzegu dźwięki
mandoliny słyszy.

Blaski księżyca
w chłodnej wodzie cicho płyną
i woń zachwyca
cudowna bzu i jaśminu.
Na pięknym kwiecie się mieni
motyl w zieleni i złocie,
wnet robak wypełznie z ziemi,
wnet robak wypełznie z ziemi.

Pieśń rozbrzmiewała nad wodą czysto i pięknie. Dwóch starych rybaków pilnujących sadzu i zarzucających sieć poniechało swego zajęcia i słuchało.
- Brawo - zawołał stary Stille z pomostu.
- Tak, nie najgorzej ci wychodzi, Lovén - powiedział baron - wyjąwszy to „robak wype- e- ełznie”. Filip lepiej sobie z tym radzi. Ale dzień dobry wszystkim! Witaj, stary francie, masz koniak? Bo whisky przywieźliśmy. Witam prześliczną, przepiękną, słodką mniam-mniam - baron za każdym komplementem posyłał całusa - pannę Lydię! Cześć, chłopaki!
Baron Freutiger był opalony na brąz, ogorzały, typ teatralnego rozbójnika z czarną brodą Nabuchodonozora. Nie zostało mu wiele do pięćdziesiątki, ale zachował młodość przez to, że brał życie lekko. Troski i zmartwienia się go nie imały. A przeżył niejedno, z czego najgorzej wspominał szubienicę za kradzież koni w Arizonie. Faktem było, że za młodu uchodził w rodzinie za czarną owcę, próbował bowiem szczęścia w wielu zakątkach świata. Był wszechstronnie uzdolniony. Wydał zbiór reportaży z podróży, tak brawurowo i uroczo załganych, że w kręgach literackich zyskał dzięki nim nazwisko, komponował walce, które tańczono na dworskich balach. Gdy ładnych parę lat wcześniej dostał spadek, kupił niewielką posiadłość na szkierach, gdzie pod pozorem uprawy roli zajmował się polowaniem na ptactwo i spódniczki. Miał również ambicje polityczne. W ostatnich wyborach był kandydatem liberałów do parlamentu i może nawet zostałby wybrany, gdyby tylko zdał sobie sprawę, jaką wagę mogło mieć nieco wyrazistsze stanowisko w kwestii prohibicji.
W oślepiająco białym flanelowym stroju i brudnym słomkowym kapeluszu nieokreślonego kształtu na głowie wyskoczył na pomost i zebrał kwartet wokół siebie. Lovén, referendarz w urzędzie celnym, postawny, choć trochę otyły mężczyzna, blondyn o nieco lalkowatej, zarumienionej twarzy, ustawił się i wyrzucił z siebie kilka wysokich tonów na próbę. Magister Stjärnblom, barczysty młody Värmlandczyk o nieśmiałym, głębokim spojrzeniu, trzymał się bardziej z tyłu. Dołączył stary Stille z Filipem, baron podał ton i pod Wznoszącym się sztandarem pieśni pociągnięto do Czerwonej Chaty, gdzie na małej werandzie między pnączami chmielu błyszczały butelki i kieliszki.

Hjalmar Söderberg NIEBŁAHE IGRASZKI    Hjalmar Söderberg NIEBŁAHE IGRASZKI

Ściemniało się coraz bardziej, na bladym północnym niebie lśniła już jasna gwiazda sierpniowych wieczorów, Capella.
Lydia stała przy balustradzie. Przez większość wieczoru chodziła w tę i z powrotem między kuchnią a werandą, zajmując się „kubełkami” - jak nazywała butelki, kieliszki i wszystkie inne naczynia. Musiała sama usługiwać - Augusta, ich stara służąca, którą mieli od dwunastu lat, syczała na widok obcych jak rozpalone żelazko i z zasady się nie pokazywała.
Teraz Lydia była trochę zmęczona.
Pieśń za pieśnią rozbrzmiewały w ciszy wieczoru, przeplatane drobnymi sprzeczkami tenorów, które z kolei zażegnywał brzęk kieliszków napełnianych trzema rodzajami orzeźwiających alkoholi. Teraz śpiewacy rozsiedli się leniwie na werandzie. Lydia patrzyła w szarzejący zmierzch i przysłuchiwała się rozmowie mężczyzn, która właściwie do niej nie docierała, oczy rozszerzyły się jej od łez i nagle poczuła wielki ciężar na sercu. Miała wrażenie, że jej ukochany jest tak daleko, kiedy widziała go w towarzystwie innych mężczyzn. Mimo że siedział niecałe trzy kroki od niej.
Usłyszała głos ojca:
- Byłeś na wystawie, Freutiger?
Było to lato wielkiej wystawy 1897 roku.
- Tak, zajrzałem tam wczoraj, bo byłem w mieście. I z nawyku - widziałem przecież przynajmniej sto gigantycznych wystaw światowych - zapytałem zaraz przy wejściu: gdzie jest taniec brzucha? Nie było tańca brzucha! Omal nie zemdlałem. No to wpadłem na wystawę sztuki. A propos, coś tam masz?
- Nie, do cholery. Nigdy nie wystawiam. Mimo to sprzedaję. A wystawę obejrzałem sobie w zeszłym tygodniu. I nie powiem, było na co popatrzeć. Pewien Duńczyk namalował słońce tak, że piekło w oczy, jak się patrzyło. Zmyślnie! Ale kto by tam nadążył za wszystkimi nowoczesnymi sztuczkami. Stary jestem. Zdrowie, Lovén! Nic nie pijesz, Stjärnblom, zdrowie! Raz w latach osiemdziesiątych poczułem się potwornie staroświecki i naszła mnie ochota, by podążyć za trendami. Promienie słońca wyszły z mody, moje sosny się opatrzyły. Wypacykowałem Zagrodę w słocie. Chytrze wymyśliłem sobie, że sprzedam ją Fürstenbergowi albo do muzeum w Göteborgu. A tu ci heca, obraz trafił do Muzeum Narodowego i wisi tam do dziś. No to byłem zadowolony i wróciłem do starych tematów. Ha!
- Zdrowie, stary francie - wzniósł toast Freutiger. - Ty i ja przejrzeliśmy na wylot światowy humbug. Lovén może dostrzec tylko fasadę, bo jest tenorem. A Stjärnblom jest za młody. Młodzi widzą tylko siebie, a nas, starszych, traktują jako sztafaż obrazu. Nie mam racji, Arvid?
Lydia wzdrygnęła się na to imię. Arvid... Jak ktoś poza nią mógł tak się do niego zwracać?
- Zdrowie! - odparł Stjärnblom.
- Rozchmurz się, chłopcze - ciągnął baron. - Tęsknisz do swoich gór w Värmlandii?
- U nas nie ma prawdziwych gór.
- Skąd mam to wiedzieć. Zwiedziłem cały świat poza Szwecją. A z Värmlandią mam tyle wspólnego, że moja babcia była w młodości zakochana w Geijerze. Ale dał jej kosza. Rzecz miała się tak, że Geijer jeździł z moją babcią na łyżwach na värmlandzkim jeziorze - macie jezioro, które nazywa się Fryken? No właśnie, więc jeździli po Fryken - gdzieś na początku naszego wieku. Powiedzmy, w tysiąc osiemset trzynastym, bo wtedy była mroźna zima. No i mojej babci zdarzyło się złapać zająca na lodzie, tak że Geijer zobaczył jej nogi. A były znacznie grubsze i masywniejsze, niż myślał. No i to zgasiło płomień! Ożenił się z nią mój dziadek, fabrykant i praktyczny gość, a nie żaden fircyk esteta. Z tej to przyczyny nazywam się Freutiger, w ogóle istnieję i rozkoszuję się tutaj pięknem przyrody. Tak!
Referendarz Lovén od dłuższej chwili wykazywał wyraźne objawy niepokoju. Pokasływał i chrząkał. Nagle wstał i zaintonował arię z Mignon. Jego piękny głos rozbrzmiewał dźwięcznie, ale delikatniej niż zwykle: „Nie mogła uwierzyć - w dziecięcej niewinności - iż żar wdzięczności - w m i ł o ś ć przerodził się...”
Lydia zeszła na piasek poniżej werandy. Zatrzymawszy się przy berberysie, zrywała liście i mięła je w palcach. Magister Stjärnblom podniósł się i stał teraz przy balustradzie, tam gdzie ona przed chwilą. Lydia odeszła powoli w głąb ogrodu. Między żywopłotami było już ciemno. Przystanęła przy wejściu do altanki. Słyszała głos pana Lovéna: „Przyjdź, och wiosno, bogactwem twych kolorów umaluj policzki jej - i se-serce ty...”
Tak, tu oczywiście trochę uciął koguta na wysokim B.
Usłyszała kroki na piasku.
Rozpoznała je. Wiedziała, kto idzie. Ukryła się w altance. Cichy głos:
- Lydia... ?
- Miau! - zabrzmiało z altanki.
Lecz od razu zrobiło jej się głupio, że miauczy jak kot, nie wiedziała, co ją podkusiło. Wyciągnęła ku niemu ręce: Arvid - Arvid...
Spotkali się w długim pocałunku.
Kiedy pocałunek nie mógł już być dłuższy, on zapytał cicho:
- Zależy ci na mnie trochę?
Ukryła główkę na jego piersi, milczała.
Odezwała się po chwili:
- Widzisz tamtą gwiazdę?
- Tak.
- Czy to Gwiazda Wieczorna?
- Nie, niemożliwe. O tej porze roku chodzi spać o zmierzchu. To musi być Capella.
- Capella. Piękna nazwa.
- Tak, piękna. Ale to znaczy tylko „koza”. Nie wiem, dlaczego ta gwiazda nazywa się Koza. Właściwie to nic nie wiem.
Milczeli. Z dala słychać było derkacza.
Zapytał:
- Jak to się dzieje, że zależy ci na mnie?
Ponownie ukryła główkę na jego piersi i milczała.
- Czy Lovén nie śpiewał pięknie przed chwilą?
- Tak - odpowiedziała. - Ma ładny głos.
- Czy Freutiger nie był zabawny?
- Był. Bawią mnie jego dykteryjki. Zresztą wcale nie jest złym człowiekiem.
- Nie, przeciwnie...
Mocno wtuleni w siebie kołysali się i spoglądali w gwiazdy.
- Ale to dla ciebie Lovén ucina koguty, kiedy uczucia biorą nad nim górę, i to dla ciebie Freutiger zmyśla. Obaj są w tobie zakochani. Teraz wiesz. I możesz wybrać.
Zaśmiał się. Pocałowała go w czoło. Odrobinę później szepnęła, na wpół do siebie:
- Żeby tak można było wiedzieć, co jest tam w środku...
- Nie ma chyba nic szczególnego. Zresztą wiedza nie zawsze wychodzi człowiekowi na dobre...
Odpowiedziała ze wzrokiem zatopionym w jego oczach:
- W i e r z ę ci. I to mi wystarczy. Tylko to, że będziesz zimą w Sztokholmie, że będziemy mogli się czasami widywać, to mi wystarczy. Staż będziesz miał w Norra Latin?
- Tak, w Norra Latin. Nauczycielem nie chcę oczywiście zostać. To bez perspektyw. No ale skoro mam już magistra, mogę odbyć ten staż. A potem przez jakiś czas będę uczył - i czekał.
- Czekał... na co?
- Nie wiem. Może na nic. Aż będę mógł robić coś sensownego - cokolwiek miałoby to być... Nie, nauczycielem nie chcę zostać. Nie potrafię sobie wyobrazić tego jako przyszłości - m o j e j przyszłości.
- Tak, przyszłość - co o niej wiadomo...
Długo stali w milczeniu pod cichymi gwiazdami.
Nagle przypomniało jej się, co powiedział na werandzie.
- W Värmlandii nie ma wysokich gór? Wydawało mi się, że są.
- Nie, są wyższe niż tutaj, ale takich prawdziwych gór nie ma. Zresztą nie lubię gór - to znaczy, lubię się na nie wspinać, ale nie mieszkać wciśnięty między nie. Mówi się o krajobrazie górskim, a powinno raczej o dolinnym. Ludzie żyją przecież w dolinach, a nie na szczytach. A góry przesłaniają słońce jak wysokie domy w uliczce, tak że w moich stronach przez większą część popołudnia panuje lodowata szarówka. Tylko przez krótką chwilę w środku dnia jest naprawdę pięknie: kiedy słońce znajduje się na południu lub, trochę wcześniej, w dolinie Klaru, wtedy światło wydobywa piękno, wtedy patrzy się na południe, na promienie słońca, na otwartą dolinę rzeki i myśli się: tam daleko jest świat.
Lydia słuchała nieuważnie. Dotarły do niej słowa „promienie słońca” i „tam daleko jest świat”. Usłyszała też derkacza na polu.
- Tak, świat - powiedziała - świat... Myślisz, Arvid, że ty i ja moglibyśmy stworzyć sobie nasz własny mały świat?
Odpowiedział, też trochę nieobecny myślami:
- Możemy chyba spróbować.
Nagle z werandy dobiegł głos barona:
- Śpiewacy! Śpie - wa - cy! Toast! Toast!
Objęła go za szyję i szepnęła do ucha:
- Wierzę ci. W i e r z ę ci. I mogę c z e k a ć.
Znowu usłyszeli Freutigera:
- Śpie- wa - cy!
Różnymi ścieżkami pośpieszyli ku werandzie, tak że dotarli na nią z przeciwnych stron.

Hjalmar Söderberg NIEBŁAHE IGRASZKI    Hjalmar Söderberg NIEBŁAHE IGRASZKI

Lydia stała w otwartym oknie i patrzyła w letnią noc załzawionymi oczami. W świetle księżyca na wodach zatoki widziała łódź odpływającą ze śpiewakami. Opierając się na wiosłach, śpiewali na jej cześć serenadę.
Śpiewali Czemu tak daleko do ciebie? Tenor referendarza Lovéna pięknie rozbrzmiewał w tę cichą noc. Baron Freutiger śpiewał jednocześnie pierwszym i drugim basem, a przynajmniej tak mu się wydawało. A pomiędzy nimi docierał do niej głos ukochanego.

Czemu tak daleko do ciebie,
Och, moja miła!
Gwiazdy świecą lekko na niebie,
Och, moja miła!
Księżyc już schyla się w ukłonie
w swym spokojnym tanie.
Dobrej nocy, me słodkie kochanie.
Dobrej nocy, me kochanie.

Lydia osunęła się na krzesło i rozpłakała ze szczęścia i zmęczenia. Naraz sięgnęła po mały staroświecki bukietnik z pozłacanego srebra, z turkusową porcelanową rączką, który wisiał na ćwieku pod lustrem, i zrosiła go łzami i pocałunkami. Należał do jej mamy - niosła w nim swój ślubny bukiet.
Pieśń zamilkła i łódź oddalała się z równymi pociągnięciami wioseł. Wiosłowali Lovén i Stjärnblom, a Freutiger sterował. Czy to z tego powodu, że wszyscy trzej byli zakochani w jednej dziewczynie, czy z innego, żaden nie odzywał się słowem.
Baron siedział ponury przy sterze. Zastanawiał się nad tym, co powiedział lub czego nie powiedział. Oświadczył się czy nie? Samej dziewczynie wprost się nie oświadczył, dał jej tylko pośrednio do zrozumienia, aluzyjnie, że jest jego pierwszą prawdziwą miłością. Ale przy grogu został na chwilę sam na sam ze staruszkiem Stillem i wtedy musiał powiedzieć coś bez ogródek, bo wyraźnie przypominał sobie, że Stille odparł: Ty i Lydia? Małżeństwem? Jak ci nie wstyd, ty stary wieprzu!
Referendarz Lovén wiosłował swoim wiosłem po prawej stronie i zerkał ku gwiazdom. Przeglądał w pamięci wszystkie pieśni, które zaśpiewał tego wieczoru. Był przekonany, że jego śpiew m u s i a ł poruszyć każde serce. Prawda, kilka razy uciął koguta. Ale mimo wszystko - mimo wszystko! Mógł mieć nadzieję.
Magister Stjärnblom z zamkniętymi oczami wiosłował lewym wiosłem. Myślał o tym, co Lydia powiedziała mu w altance. Powiedziała: w i e r z ę ci. Rany boskie, to przecież dobrze! Wspaniale, tylko się cieszyć - gdyby na tym poprzestała... Ale powiedziała jeszcze: mogę c z e k a ć. A to niedobrze - bardzo niedobrze! Trudno mi znieść myśl, że ktoś na mnie czeka. Że ktoś czegoś ode mnie oczekuje. Czy ta myśl ma wisieć nade mną - wtedy nic nie osiągnę...
Zresztą, rozważał dalej, mam dwadzieścia dwa lata, całe życie przede mną. Związać się teraz - na całe życie! Nie, trzeba wystrzegać się więzów. Trzeba najpierw trochę pożyć.
Lecz gdy przypominał sobie jej pocałunki, gorąca fala przenikała całe jego ciało. I zastanawiał się, czy rzeczywiście była niewinną dziewczyną.
W takich myślach pogrążony był magister Stjärnblom, gdy z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi zębami przesuwał lewym wiosłem w spokojnej, nocnej wodzie, która odbijała czubki świerków i gwiazdy.

Hjalmar Söderberg NIEBŁAHE IGRASZKI Hjalmar Söderberg NIEBŁAHE IGRASZKI

Do napisania „Niebłahych igraszek” zainspirował
Söderberga romans z Marią von Platen.
Polemika z recenzją zamieszczoną w serwisie
Szwecja - Serwis Informacyjny. Publicystyka.



www.szwedzka.pl