Poniższy tekst jest polemiką z recenzją „Niebłahych igraszek” zamieszczoną w serwisie
Szwecja - Serwis Informacyjny. Publicystyka.


Kobietożerca?


Tłumaczenie utworów Hjalmara Söderberga marzyło mi się jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Spodziewałem się, że ze swoją racjonalistyczną postawą i krytyką instytucji kościelnych wpisze się w toczoną w Polsce po przełomie debatę wywołaną apetytem Kościoła na narzucanie katolickich norm za pomocą prawnych nakazów. Niestety, wówczas książkę napisaną po szwedzku, a nie po angielsku polscy wydawcy odrzucali bez czytania (vide kryminały Mankella, które wychodziły przecież w latach 90., u nas miały szansę zaistnieć dopiero w tym dziesięcioleciu), a własne wydawnictwo stanowiło jeszcze dla mnie całkowitą abstrakcję.
Kiedy w końcu Söderberg zaczął wychodzić po polsku, Kościół swoje apetyty realizował już dyskretniej i nie sądziłem, że pisarz wzbudzi jakieś kontrowersje. Nawet „Jezusem Barabaszem”, książką podważającą jeden z podstawowych dogmatów chrześcijaństwa, bo prawdziwym przedmiotem kultu rozmodlonych Polaków jest Papież (nie mylić z Benedyktem XVI), Jezus tak naprawdę mało ich obchodzi. Nie ubolewałem z tego powodu, przeciwnie, oburzenie, które zawsze towarzyszyło twórczości Söderberga, przypominało oburzenie przeciwników filmu „Ostatnie kuszenie Chrystusa”: ciemnogród protestował przeciwko czemuś, czego nie znał albo nie rozumiał, odwracając uwagę od istoty utworu, od przekazu artysty. A zarówno Kazantzakis, jak i Söderberg mówią znacznie więcej i co innego, niż się ciemnogrodzianom wydaje.
Kiedy więc Söderberg został zaatakowany, zdumiałem się. Tym bardziej, że atak przyszedł z pozycji feministycznych, podczas gdy rodzime feministki zostawiały Söderberga w spokoju. A nie ma bardziej zacietrzewionych i oderwanych od rzeczywistości feministek niż szwedzkie. Kiedy człowiek ich posłucha, jak dyskryminowane są kobiety w Szwecji, nabiera przekonania, że kraj ten, jeśli chodzi o prawa kobiet, jest jakieś kilkaset lat za Arabią Saudyjską.
W „Niebłahych igraszkach” Söderberg przedstawił historię miłosną opartą na faktach, inspiracją był dla niego własny związek z Marią von Platen. Ale nie jest to niestrawna literatura z kluczem, niezrozumiała dla tych, którzy nie wiedzą, kto się kryje za fikcyjnymi postaciami. Współcześni Söderbergowi nie mieli pojęcia, że autor czerpie ze swojego życia, a jeszcze zanim to odkryto, książka została uznana za najlepszą powieść miłosną w literaturze szwedzkiej.
Oczywiście odczytywanie tego utworu dziś przez pryzmat naszej znajomości biografii Söderberga nie jest błędem interpretacyjnym, ale nie można tego robić w taki sposób jak autorka powyższej recenzji. W sposób szalenie trafny streszcza obraz Lydii, nakreślony przez Söderberga, by potem stwierdzić, że pisarz się nad nią pastwi, czyli w rzeczywistości nad swoją niewierną kochanką, bo nie może przeboleć, że go skrzywdziła. I „Niebłahe igraszki” nie są wcale dobrą literaturą, tylko stekiem żalów kolejnego porzuconego kochanka, których wówczas w Szwecji rzekomo była cała masa ze Strindbergiem na czele (jakoś ci pisarze tacy fajtłapowaci byli, że dawali się zwodzić różnym femme fatale, zamiast po męsku wykorzystywać i porzucać naiwne dziewczątka).
Recenzentka najwyraźniej nie dopuszcza do siebie myśli, że Lydia/Maria taka właśnie była, jak ją Söderberg opisał. Pytanie, dlaczego? Czy takich kobiet nie ma? Czy Söderberg nie mógł spotkać jednej z nich? Otóż zapewne dlatego, że feministki nie pozwalają na pisanie źle o kobietach. Napiszesz źle o jednej, znaczy, że jesteś męską szowinistyczną świnią, bo uważasz, że kobiety generalnie są podłe. Tymczasem Söderberg nie dokonuje przecież takich uogólnień, że jak spotkał na swej drodze złą kobietę, to znaczy, że wszystkie są takie same. Dla feministek świat się składa z kobiet i mężczyzn, tymczasem świat składa się z ludzi, dobrych i złych. Opiszemy złego człowieka, możemy trafić albo na mężczyznę, albo na kobietę, bo są tylko dwie płcie. Prawda, która do feministek nie dociera.
Wodą na młyn recenzentki jest obraz kobiet w powieści. Bo to „postaci ogarnięte chucią”. Żeby podeprzeć ten nonsens, recenzentka niezgodnie z prawdą streszcza, że „uboga ekspedientka wciągnęła bohatera w romans”, gdy tymczasem sam Arvid opowiada ojcu, że nikt nikogo nie wciągał, chęć była obopólna. Tematem powieści jest życie uczuciowe Arvida, a tym samym i jego doświadczenia seksualne, Arvid nie jest gejem, więc siłą rzeczy te doświadczenia ma z kobietami. Nawiasem mówiąc, to feministki pierwsze protestują, kiedy kobietę mającą bogate życie seksualne określa się słowem na „k”, bo jeśli ma rozbudzone libido, to ma do takiego życia prawo i nikomu nic do tego. Ale jak Söderberg - który akurat miał taki sam pogląd (w tamtych czasach!) - opisał tego rodzaju kobietę, panią Kravatt, to oczywiście feministce podpadł. Krytyka, że w panoramie społeczeństwa pokazanej przez Söderberga kobiety nie pełnią znaczących funkcji, jest oderwana od ówczesnych realiów. Söderberg był pisarzem realistą, nie futurystą.
Zarzut, że Söderberg wybrał na powieść taki a nie inny temat, jest zarzutem kuriozalnym. Pisarz pisze, co mu w duszy gra - owszem, są tacy, co piszą dla krytyków albo pod publiczkę, ale Söderberg do nich nie należał - i nie ma obowiązku sprawdzać, czy inni już o tym pisali, ani tym bardziej szukać innych motywów, gdyby się okazało, że tak. W przeciwnym razie temat miłości w literaturze musielibyśmy zamknąć na dziejach Tristana i Izoldy albo jeszcze wcześniej. A że nieszczęśliwa miłość bardziej pisarza frapuje i skłania do pisania? Chyba to dobrze i z korzyścią dla czytelnika, bo gdyby Söderberg opisał swój ponad trzydziestoletni szczęśliwy związek z Emilie Voss, wtedy recenzentka, ziewając z nudów, pytałaby: na jaką cholerę on o tym opowiada?
Przypisywanie natomiast Söderbergowi takiej motywacji, że wykorzystuje swój nieudany romans, by zaistnieć, stać się - przekładając to na warunki współczesne - tabloidową gwiazdą, jest już zwykłą kalumnią i świadczy o nieznajomości charakteru i życiorysu Söderberga. I o złej woli recenzentki, bo ignoruje fakt, że Söderberg bardzo starannie zatarł wszelkie tropy, które pozwoliłyby zidentyfikować pierwowzory postaci. Kiedy na to wskazałem, recenzentka napisała, że zrobił to „nieprzekonująco”. Tak nieprzekonująco, że kto kryje się za postaciami Arvida i Lydii, ustalił dopiero pół wieku później badacz jego twórczości Sten Rein (i to na podstawie listów Marii do jej przyjaciół, w papierach pisarza na próżno szukać wskazówek pozwalających ją zidentyfikować). Jeśli celem Söderberga było, jak upiera się recenzentka, wywołać skandal, to zaiste trudno sobie wyobrazić mniej skuteczne działania do tego prowadzące.
„Niebłahe igraszki” Söderberg napisał przede wszystkim dla siebie, żeby poradzić sobie z traumatycznym przeżyciem, jakim było dla niego spotkanie z kobietą samolubną, nieliczącą się z niczyimi uczuciami, kaleczącą ludzi, którzy ją pokochali. Chyba mu się to nie udało, bo taką próbę podjął sześć lat wcześniej, pisząc dramat „Gertruda”, a w „Niebłahych igraszkach” Arvid stwierdza, że nie jest twórcą, któremu opisanie własnych przeżyć przyniosłoby ulgę. Ma to na celu umocnienie czytelnika w przekonaniu, że Arvid nie jest alter ego autora, ale podejrzewam, że nie tylko. Odważę się postawić hipotezę, że Söderberg sam sobie się dziwi, że chociaż jest pisarzem, opisanie związku z Marią wcale nie przynosi leczniczego efektu. Może wynika to z różnic charakterologicznych. Gdyby Maria von Platen została kochanką Strindberga, moglibyśmy powiedzieć, że trafił swój na swego. Tutaj człowiek prawy, wyznający dewizę, że owszem, nie da się przejść przez życie, nie krzywdząc innych, ale należy dążyć do tego, by tych krzywd wyrządzić jak najmniej, spotyka na swej drodze zło w czystej postaci. Tacy ludzie jak Söderberg ze spotkań z takimi ludźmi (obojętnie: kobietami czy nie) jak Maria von Platen wychodzą pokiereszowani, zdumieni, że ktoś może odznaczać się niczym nieograniczoną podłością.
Na fali totalnej krytyki recenzentka przejechała się również po stylu Söderberga (patos i sentymentalizm, coś pomiędzy Poem a Zolą, czyli ni pies, ni wydra). Kudy tam zachwyty czytelników i krytyków od lat stu z okładem, bo czy może ładnie pisać ktoś, kto źle pisze o kobietach (o jednej, ale już ustaliliśmy, że dla feministek to ewidentna synekdocha)? W dialektyce feministycznej oczywiście nie może. Z zarzutem, że Söderberg nie ma własnego stylu (choć to jeden z niewielu pisarzy, którzy mogliby swoje nazwisko wykreślić z okładki, czytelnik po dwóch akapitach rozpozna, kto pisze), niezręcznie mi polemizować, gdyż jestem autorem przekładu. Bo może styl Söderberga jest bez zarzutu, tylko tłumacz nie stanął na wysokości zadania. Oddam więc głos Grzegorzowi Uzdańskiemu, który zrecenzował „Niebłahe igraszki” w „Nowych Książkach”: „Gubiąc się w splątanych sensach powieści, możemy równocześnie cieszyć się jej pięknem. Söderberg pisze swoim charakterystycznym językiem [podkreślenie moje - P.P.]; na pierwszy rzut oka wydaje się on neutralny, wręcz 'przezroczysty' - a jednak w istocie jest kunsztownie skonstruowany, pełen powtórzeń i metafor, ma specyficzny rytm. Lektura kolejnych, powoli ciągnących się Söderbergowskich akapitów, zakończonych jednym oddzielnym, punktującym całość zdaniem, to duża przyjemność (...)”.
Paweł Pollak



Fragment „Niebłahych igraszek”