Hjalmar Söderberg Zabłąkania


Młody mężczyzna w granatowym wiosennym płaszczu i czerwonych rękawiczkach wyszedł ze sklepiku przy Arsenalsgatan. W zupełnie nowych rękawiczkach, właśnie przed chwilą je kupił.
Mężczyzna był bardzo młody, miał najwyżej dwadzieścia lat.
Był jeden z ostatnich dni kwietnia, niespokojny dzień z niebem w morskim kolorze i płynącymi tabunami chmur, kapryśnie uśmiechnięty dzień, na przemian słoneczny i zachmurzony, z ostrymi podmuchami wiatru ze wschodu, od szkierów, od morza. Dzwony u św. Jakuba grzmiały i śpiewały, grzebano starego poetę.
- No patrzcie, Tomas, w nowych czerwonych rękawiczkach, witam... Gratuluję dostania się na medycynę, przeczytałem wczoraj w gazecie. Co porabiałeś w ostatnim czasie, nie widziałem cię od wielu dni...?
To był Johannes Hall, wysoki, ciemnowłosy, sześć albo siedem lat starszy od Tomasa Webera. Nie miał żadnego konkretnego zajęcia, ale też go nie potrzebował, gdyż jakiś czas temu całkowicie nieoczekiwanie dostał pokaźny spadek.
- Zaglądałem do ciebie i wczoraj, i przedwczoraj, ale nie było cię w domu, jak zwykle... Chodź do Orientalu, wypijemy butelkę reńskiego za mój egzamin.
- Dlaczego nie...
Ulice roiły się od ludzi. To był jeden z pierwszych dni wiosny, wiosna bowiem nadeszła późno. Co dwa kroki spotykało się śniadego, dobrodusznie uśmiechniętego sprzedawcę balonów z pękiem kolorowych kul wypełnionych gazem. Na środku chodnika koło placu Karola XII stała, rozdziawiając buzie, grupka dzieci i wyrostków z zadartymi nosami i oczami utkwionymi w czerwonym punkcie na tle niebieskiej przestrzeni - zerwany balon, który żeglował nad dachami.
Tomas, idąc, uśmiechał się do siebie.
- Jesteś dzisiaj w dobrym humorze - zauważył Hall - coś się wydarzyło?
- Nie, tak... Zobaczyłem dziewczynę, tam w sklepie z rękawiczkami... Miała takie zalęknione oczy, piwne.
- Aha, ona, tak, jest niczego sobie. Dwa razy też tam kupowałem rękawiczki. Za każdym razem się w niej zakochiwałem i postanawiałem, żeby coś w związku z tym przedsięwziąć, ale potem wypadało mi to z głowy.
Wyszli na Blasieholmshamnen. Statki przy nabrzeżu miały czerwone chorągiewki, które lśniły w słońcu. Strömmen rozlewał się szeroko, niebieski i pusty, tegoroczna żegluga jeszcze na dobre nie ruszyła.
- Jak myślisz, ile ona ma lat?
- Nie wiem. Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa.

W kawiarni Oriental było pusto. Jak blade cienie przemykali kelnerzy w półmroku przejść.
Hall na wpół położył się na jednej z szerokich, niskich kanapek, których wielobarwne wschodnie obicia nadawały pomieszczeniom klimat haremu. Tomas zajął miejsce w fotelu z plecionej słomy.
Światło słońca wpływało szeroką, złotożółtą rzeką przez kolorowe szyby z ich żółtymi liliami i czerwonymi tulipanami.
Cisza rozmarzyła się pod arabeskami sufitowych listew.
- Masz coś, żeby zapalić? - zapytał Tomas.
Hall wyjął swoją papierośnicę.
Podano wino. Podskakujące poły kelnerskiego fraka wskazywały, że było bardzo drogie. Tomas dostał od ojca pieniądze w związku z egzaminem i jego jedynym pragnieniem było je teraz wydać.
Tomas Weber miał otwartą twarz o niebieskich oczach i zaczesane do tyłu jasnobrązowe włosy. Dość duże, ale ładnie wykrojone usta wyrażały mocne pragnienie skorzystania z tego, co oferuje życie. Był szczupłej budowy, wzrostu nieco poniżej średniego.
- Wiesz co, Hall, wczoraj wieczorem u Mortimerów spotkałem Märtę Brehm. Rozmawialiśmy ze sobą niemal przez cały wieczór, ale już zapomniałem o czym. Jak można coś takiego zapomnieć? Miała białą różę na piersi.
Hall lekko się uśmiechnął.
- Aha, nadal pałasz do niej wielką namiętnością? To trwa już blisko sześć miesięcy.
- Tak, i obawiam się, że potrwa jeszcze do końca roku.
Hall w roztargnieniu pokiwał aprobująco głową. Twarz o szarej cerze miał nieco dziobatą, z ciemnym wąsikiem, i wyglądał kilka lat starzej, niż sobie liczył. Nos miał spiczasty, duże piwne oczy rozbiegane.
- Mam nadzieję, że posadzą nas koło siebie na przyjęciu u Arvidsonów w przyszłym tygodniu - ciągnął Tomas. - Też chyba przyjdziesz?
- Najprawdopodobniej.
Halla wprowadził do domu konsula Arvidsona jego najstarszy syn, z którym Hall blisko się przyjaźnił. Poza tym nie miał w Sztokholmie znaczących powiązań rodzinnych. Urodził się w Brukseli, jego matka była Szwedką i po kilku latach wróciła do ojczyzny, umieściwszy najpierw dziecko w rodzinie zamożnego rzemieślnika, którego żona również była Szwedką. W wieku dwunastu lat uciekł od swoich przybranych rodziców i długo nikt nie wiedział, jak, gdzie i czy w ogóle żył. W końcu niespodziewanie odnalazł się w prowincjonalnej trupie szwedzkich aktorów, a parę lat później zmarła jego matka, zapisawszy mu w testamencie cały majątek.
Zyskał wielu przyjaciół i wszędzie się pokazywał. Kiedy Tomas pytał go, czym się zajmuje, odpowiadał:
- Piszę sztukę. Jak kiedyś skończę, wynajmę zespół, będziemy jeździć i ją wystawiać.
Jedno z okien było otwarte. Słone wiosenne powietrze wpadało do środka i rozpinało papierosowy dym w zwiewną sieć, której splątane i nietrwałe oka lśniły w promieniach słońca bez mała błękitem królewskim. Za oknem pluszczące fale Strömmen skrzyły się tak, że niemal bolały oczy.
Wino reńskie mieniło się w kieliszkach.
- A prawda - odezwał się Hall - jak chcesz, możesz pójść ze mną do opery dziś wieczorem. Kupiłem dwa bilety, dla siebie i Jeana Arvidsona, ale jemu coś wypadło. Pójdziesz?
- Tak, chętnie.
- No to świetnie.
Opróżnił powoli kieliszek i ponownie nalał sobie wina. Nagle wstał z pośpiechem.
- Muszę już iść, jestem umówiony ze znajomym o trzeciej. No, to zobaczymy się wieczorem...
- Tak, będziesz pewnie w domu koło siódmej, wstąpię po ciebie.
Tomas został jeszcze dobrą chwilę, głowę miał ciężką od wiosennego powietrza i od wina. Znowu pomyślał o tej młodej dziewczynie ze sklepiku. Gdy pomagała mu nakładać rękawiczki, kilka razy spojrzała na niego ukradkiem, myśląc, że tego nie widzi.
Dzwony u św. Jakuba wciąż grzmiały i śpiewały. Z budowy dochodziły uderzenia młotów i przyśpiewki robotników stawiających Operę. Tomas płynął z ludzkim nurtem, beztrosko, bez celu.
Na Fredsgatan kupił wiązankę fiołków od dziewczynki, która uśmiechnęła się i dygnęła. Następnie wstąpił do Holendra i kupił duże mahoniowobrązowe cygaro.
Gdziekolwiek się zwrócił, widział znajome twarze; wszyscy wylegli na ulice. Gdyby tak udało mu się spotkać Märtę Brehm... Też na pewno gdzieś spacerowała, takiego dnia jak ten niemożliwością było siedzenie w domu. W którą stronę miał się skierować, żeby ją spotkać? Ulice były puste, jeśli ona ich nie przemierzała.
Naraz uświadomił sobie, że prawdopodobnie włożyła jakąś nową wiosenną sukienkę, której jeszcze nie widział. Może już ją spotkał, tylko nie poznał...
Przy Czerwonych Szopach natknął się na swojego ojca żywo dyskutującego z pewnym liberalnym politykiem. Profesor Weber z roztargnieniem odpowiedział synowi na powitanie, z taką samą uprzejmością, jakby ten był obcym człowiekiem.
Jezioro Melar zachodziło zielenią i bielą. Roslageńska szkuta z połatanymi żaglami wypływała z portu z pełnym wiatrem. Szyper siedział okrakiem na rumplu na rufie, sterując zadkiem.
Tomas zamierzał właśnie skierować się do Instytutu Karolińskiego, żeby powiadomić Gustava Wannberga, kolegę ze szkoły, z którym najczęściej się spotykał, że wieczorem będzie zajęty, gdy niespodziewanie natknął się na niego pod wiaduktem kolejowym. Wannberg był dwa lata starszy od Tomasa i żywo interesował się sprawami publicznymi. Tego dnia miał zły humor wskutek zwrotu, jaki przybrał spór o ordynację wyborczą w Belgii. Tomas odprowadził go wzdłuż Vasagatan. Rozstali się na rogu Kungsgatan; Wannberg stołował się w pobliskim pensjonacie.
Tomas zatrzymał się na chwilę, przyglądając się charakterystycznej scenografii Vasagatan z angielskim kościołem, małym, pieczołowicie wykończonym zabawkowym kościółkiem z bladoczerwonego piaskowca. Tuż za nim wznosi się ogromny pomarańczowy budynek z niebieskimi roletami w oknach, obrzeżony niejako na tym samym planie sześcioma ciemnymi, smukłymi topolami. Całość przypomina tkaninę pozbawioną perspektywy, płaską kulisę ustawioną dla zabawy na ulicy, z osobliwą japońszczyzną kolorów i konturów, przez swe pokrewieństwo z naiwnie barwnymi drzeworytami w książkach obrazkowych wcześnie pobudzającą wyobraźnię dziecka, które, trzymając się maminej ręki, odbywa pierwsze wędrówki po ulicach rodzinnego miasta, a kiedyś, po wielu latach nawiedzającą je znowu w nocnych snach.
Tramwaj zawiózł go z powrotem do centrum.
Popołudniowy strumień przechodniów wzbierał na ulicach i placach. Tomas zatrzymał się z wahaniem przed witryną sklepiku, w którym był kilka godzin wcześniej. Czy miał kupić jeszcze jedną parę rękawiczek? W końcu przecież się zużyją.
Co chwila potrącali go śpieszący się, zdążający na obiad ludzie, którym stał na drodze. Przymierzał się właśnie, żeby wejść do środka, kiedy minął go król w towarzystwie generała Kurcka i łowczego. Wiosenne słońce mieniło się i bawiło na jego brodzie. Tomas z szacunkiem odsunął się pod samą ścianę, trzymając kapelusz w ręku, potem wszedł do sklepiku.
W środku było pusto. Panował półmrok, a Tomas był jeszcze oślepiony promieniami słońca. Starsza pani wysunęła głowę zza zielonej kotary, po czym zawołała w głąb przytłumionym głosem:
- Ellen! Przyjdzie Ellen?
Dziewczyna natychmiast się pojawiła.
- Poproszę parę czerwonych rękawiczek, numer 8.
Najwyraźniej od razu go poznała. Na jej twarzy odmalowało się najpierw zdziwienie, potem gwałtownie się zarumieniła.
Była dość mocno zbudowana, ale miała szczupłe ramiona i smukłą szyję. Jej włosy były gęste, błyszczące, ciemne; piwne oczy spoglądały płochliwie. Strój nie należał do szczególnie wytwornych. Po lewej stronie szyi widniało zadraśnięcie, jakby przed chwilą podrapał ją kotek. Z wolna wypływała jasnoczerwona kropelka krwi.


www.szwedzka.pl