JOHANNA NILSSON

SZTUKA BYCIA ELĄ

Gdybym była Bogiem, umarłabym albo zaczęła od nowa. Nie miałabym siły patrzeć na takich ludzi jak to zwierzę przede mną i przyznać się, że to ja ich stworzyłam.
Próbuję znaleźć siłę. Nie chcę jej obrazić, udając, że jej nie widzę.
Jest bezdomną i/lub prostytutką i/lub jakimś nałogowcem i/lub wszystkim innym, co spowodowało te rany w źrenicach. Widziała rzeczy, których człowiek nie może oglądać, jeśli nadal ma być człowiekiem. Kiwa się lekko w przód i w tył, mamrocząc słowa, których nie rozróżniam. Ręce jej się trzęsą i zdają się czegoś szukać. Ma plamy wątrobiane tworzące tajemne znaki zupełnie jak moje. Jasne, skołtunione włosy zebrała na karku w nieuczesaną kitkę. Czarna włóczkowa czapka przesunęła się ku górze, tworząc szpic na głowie. Twarz ma bladą, zapadniętą, zniszczoną jak u pijaczek. Wąskie usta, wąskie niebieskie oczy z ciemnymi workami. Jest chuda, sflaczała. Ciało ma pokurczone, ale skórę nie. Ubranie jest śmietnikowym znaleziskiem w niewłaściwych rozmiarach. Za duże adidasy, przykrótkie, ale zbyt szerokie, szare i poplamione spodnie od dresu, za duży sweter wystający spod za małej kurtki i wreszcie dziecięce rękawiczki z jednym palcem, które, nie sięgając kurtki, zostawiają przerwę dla mrozu. Śmierdzi wódką. Nie widzi, że na nią patrzę, bo jest gdzie indziej. Jedzie metrem w innym świecie. Wygląda na czterdzieści lat, ale ma pewnie tyle co ja.
Ja mam dwadzieścia sześć i nie jestem Bogiem tylko Elą Sander. Jak ktoś ma do mnie sprawę, znajdzie mnie w mieszkaniu numer 59 na Kungsklippan 19, w ogrodzie przy domu, gdzie czasami wychodzę w nocy, przy ekspresie do kawy w Barze Teatralnym dwa piętra nad Plattan albo na łące milczenia w lesie, dokąd jeżdżę na rowerze, żeby się pomodlić.
Modlę się tylko, kiedy mam dzień niewiary. W dni, kiedy wierzę, nie muszę. Wtedy jadę na rowerze gdzie indziej.
Raz pojechałam do Domu. Daleko. Nie weszłam do środka. Mieszkają tam teraz inni.
Zastanawiam się, gdzie mieszka kobieta z plamami na dłoniach. Chcę zapytać. Zamiast tego mówię:
- Hej.
Odwraca wolno głowę i patrzy na mnie. Chyba nie zrozumiała, co powiedziałam. Albo dociera do niej w zwolnionym tempie. Najpierw H, nad którym musi się zastanowić, co znaczy, potem E, nad którym też musi się zastanowić, równie skomplikowane J, i w końcu dają się złożyć w słowo mające treść.
- Odwal się - mówi i wstaje.
To moja stacja. Podnoszę się dopiero, kiedy ona wysiadła. Idzie w stronę mojego wyjścia. Też unika syf-wind. Idę za nią w pewnej odległości. Wygląda na człapiący worek na śmieci. Łachman życia. Chciałabym zaciągnąć ją do studia programu Chcę być piękna i przekształcić w kogoś godnego, kto nie każe się ludziom odwalić tylko dlatego, że mówią "hej". Wchodzi na ruchome schody i opuszcza podziemia i światło. Jadę za nią. Na górze wzdrygam się. Mrok jest suchy i zimny. Rozglądam się. Powlokła się do pijaczka siedzącego na pomazanej ławce pod migającą latarnią. Ten podniósł wzrok. Czerwoną twarz ma opuchłą i zniszczoną. Uśmiecha się. Ona siada koło niego i też się uśmiecha. On obejmuje ją i całuje w policzek. Ona kładzie mu głowę na ramieniu, on daje jej się napić z butelki.
Ona kogoś ma.
Zatrzymuję się na chwilę i patrzę na nich. Potem idę do domu. Zmęczona. Dochodzi wpół do drugiej. Po pracy krążyłam przez kilka godzin po mieście, a później zatopiłam się w muzyce w Monday Bar. Robię tak czasami, kiedy odczuwam potrzebę zapomnienia o wszystkim.
Oczy domu śledzą mnie, kiedy się zbliżam. Lubię być tak śledzona. Idę w śniegu obok uprzątniętego chodnika. Skrzypienie śniegu pod nogami uszczęśliwia mnie. Mogę przez cały dzień chodzić w śniegu i tylko słuchać tego skrzypienia. Kiedyś tak właśnie tutaj chodziłam i po jakimś czasie z domu wyszła kobieta z pytaniem, co robię. Najpewniej siedziała w oknie, gapiła się na mnie przez dłuższą chwilę i żołądkowała się, że nie idę w normalny sposób, to znaczy od punktu A do punktu B, by później zniknąć z jej pola widzenia. Powiedziałam, że jestem maniaczką skrzypienia śniegu i zapytałam, czy to zabronione. Wlepiła we mnie wzrok, rozdziawiła buzię, zamknęła, znowu rozdziawiła, zamknęła, pokręciła głową i wróciła do domu. Spotkałyśmy się później raz w pralni, udała, że mnie nie widzi.
Udawanie, że się kogoś nie widzi, jest ciężkim przestępstwem. Zaocznie ją aresztowałam. Wiem, że nigdy nie dostanie za swoje, ale mimo wszystko przyjemnie mieć poczucie, że jest aresztowana.
Mijam ogród, mój, jak sobie wyobrażam w bezsenne noce. Jest zapuszczony, otoczony siatką, w której zrobiłam dziurę. Znajduje się między domem a parkiem zabaw, gdzie Albin i Wąchacz przesiadują na ławce, nad czymś dumając albo po prostu patrząc na dzieci bawiące się w miłość i nienawiść i wszystko pośrodku.
Albin jest dozorcą. Wąchacz jest buldogiem. Tak brzydkim, że aż słodkim. Jest pierwszym psem na świecie z rozrusznikiem serca i reklamował psią karmę w telewizji. Wąchacz to sława naszego domu. Razem z Albinem mieszkają zaraz pod moją kawalerką z kącikiem kuchennym. Kupiłam ją na czarno od Claesa Okrutnego, właściciela nieruchomości, ogrodu i parku zabaw, któremu wydaje się, że lokatorzy też są jego własnością.
Mam alergię na Claesa. Jak tylko pokaże się w pobliżu, mam bóle w piersiach i kłopoty z oddychaniem. Bierze się to pewnie stąd, że Claes jest Człowiekiem Pijawką, takim, co odżywia się energią ukradzioną innym ludziom. Może to być oczywiście spowodowane też tym, że czasami zalegam z czynszem.
Wchodzę na ciemną klatkę schodową. Albin i w tym miesiącu nie dał rady wymienić lampy. Jest stary, zmęczony i dawno temu powinien przejść na emeryturę. Ale wtedy straciłby mieszkanie, bo nie ma pieniędzy na nielegalną umowę (zamiast obecnej niewolniczej), a Claes nie idzie innym na rękę, jeśli nie musi.
Wciskam przycisk windy i modlę się. Nogi są zmęczone, a na czwarte piętro do mojego mieszkania - drugiego po lewej, licząc od schodów - prowadzą 84 schodki.
Bóg Windziarz nie słucha. Winda nie zmartwychwstanie.
Mam właśnie wejść na schody, kiedy dobiega mnie jakiś dźwięk od drzwi prowadzących do piwnicy i zamkniętej obecnie rowerowni.
Ostrożnie robię kilka kroków w stronę dźwięku. Ręka w kieszeni ściska pęk kluczy. Jeśli to coś groźnego, gotowa jestem wykłuć nędznikowi oczy. Dźwięk słychać ponownie. Próbuję włączyć widzenie w ciemności. Czy nie majaczy coś, co może jest człowiekiem? Robię jeszcze jeden krok, i jeszcze jeden, i wtedy widzę.
To dziecko, dziewczynka, na oko pięć, sześć lat, ubrana w zdecydowanie za małe i na porę roku zdecydowanie za cienkie rzeczy. Stoi wtulona w ścianę i wpatruje się we mnie przerażonymi oczami.
- Hej - mówię.
Nie odpowiada.
- Nie powinnaś spać? - pytam, starając się, by zabrzmiało to przyjaźnie, chociaż jestem śmiertelnie zmęczona i chcę tylko w spokoju pójść położyć się do łóżka.
Żadnej odpowiedzi.
- Mieszkasz tutaj? - pytam.
Kręci głową.
- To gdzie?
Wzrusza ramionami.
- Twoi rodzice wiedzą, że tu jesteś?
Wydaje z siebie trudny do zinterpretowania pisk.
- Musisz wrócić do domu, twoi rodzice na pewno strasznie się martwią.
Mruczy coś niesłyszalnie. Głowę rozsadza mi zmęczenie. Nie mam siły się przejmować. Odwracam się do niej plecami i idę w stronę schodów.
Coś mnie zatrzymuje.
Do diabła, przecież to małe dziecko, które wygląda na śmiertelnie przerażone! A jeśli przydarzyło się jej coś strasznego albo przydarzy tylko dlatego, że jestem wielką egoistką!
Wracam.
- Mogę zadzwonić po taksówkę, jeśli chcesz - mówię - taksówkarz zawiezie cię do domu.
Kręci odmownie głową.
- Ja oczywiście zapłacę.
Ponownie kręci głową.
- To co, mam zadzwonić na policję, żeby przyjechali i zawieźli cię do domu do twoich nieodpowiedzialnych rodziców?
- Nie! - krzyczy i rzuca się na moją nogę, i wczepia w nią tak mocno, że aż boli.
- Puść!
Nie puszcza. Próbuję wyrwać nogę z jej uścisku. Nie puszcza.
- Zadzwonię na policję - mówię.
- Nie! - krzyczy znowu i teraz zaczyna też płakać. Słyszę człapiące kroki, szelesty i szczęk łańcuchów w drzwiach mieszkań na parterze.
To przecież jest zupełnie idiotyczne.
- Dobra, żadnej policji - syczę - ale masz być cicho.
Cichnie. Pociąga nosem. Mocno ściska moją nogę. Ostrożnie próbuję uwolnić nogę z jej rąk, ale nie jest to możliwe.
Nie widzę innego wyjścia, pochylam się i podnoszę ją. Najpierw stawia opór, potem wiotczeje. Wyczerpana.
Jest bardzo lekka. Płacze, pociąga nosem, moczy mi szyję. Zsiusiała się. Ubranie przesiąkło. Wspinam się po schodach, zbliżam się do swoich drzwi, wyłuskuję klucz z kieszeni spodni, otwieram, przechodzę przez ciemność mieszkania prosto do łazienki i stawiam ją w wannie.
Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, kiedy ją rozbieram, jest wręcz apatyczna, pozwala mi się cała umyć, włosy też, wytrzeć i zawinąć w moją podomkę. Potem zanoszę ją do łóżka. Kładę ją. Podciąga nogi do piersi, wkłada kciuk do buzi, rzuca na mnie szybkie spojrzenie, wzdycha i zasypia.
Najpierw oddycha szybko, na granicy hiperwentylacji, ale powoli się uspokaja. Rysy twarzy łagodnieją, kciuk wysuwa się z buzi. Jest dwa razy szczuplejsza ode mnie i sięga mi może do bioder. Skóra na rękach jest sucha i spierzchła. Włosy jasnobrązowe, do ramion, poczochrane. Twarz blada. Jest słodka. Wzruszam się. Serce szybko mi bije. Moje łóżko okupuje dziecko, a ja jestem zmęczona, chcę mieć spokój, poza tym dzieci nie są czymś, na co miałabym czas i ochotę, bo dzieci rodzi się po to, żeby potem porzucić je w taki czy inny sposób i to jest zupełnie bez sensu, a ja nie zamierzam zmarnować życia na bezsensowne rzeczy!
Biorę prysznic tak cicho, jak potrafię, wypijam duszkiem szklankę zimnej czekolady, sprawdzam, czy mała dalej śpi, śpi, odsuwam kosmyk włosów, który opadł jej na oczy, wydaje z siebie westchnienie, ale się nie budzi, więc wyciągam kołdrę i poduszkę, kulę się na podłodze koło łóżka i zasypiam, słuchając jej oddechu.


Budzi mnie jak zwykle III Koncert fortepianowy d-moll Rachmaninowa i jak zwykle muzyka niemal przyprawia mnie o płacz, bo jest taka piękna. Radio z budzikiem pokazuje 7.00. To już nie jest takie piękne.
Podnoszę się z podłogi - musiałam spaść z łóżka, często mi się to zdarza - rzucam okiem na skotłowaną pościel, prowizorycznie ścielę, idę do kącika kuchennego i nastawiam wodę na herbatę. Na dworze wali śnieg. Tęsknię do gorących letnich ulew. Wtedy moje ciało odżywa.
Piję herbatę, czytam gazetę i chcę zmieniać świat. Potem upycham do plecaka rzeczy ważne, sprawdzam termometr, który pokazuje minus jedenaście stopni, nakładam pomarańczową eskimoską kapotę i wychodzę. Zamykam drzwi. Raźno schodzę po spiralnych schodach, przez bramę na dwór. Tam się zatrzymuję.
Mała!
Zawracam, wbiegam po schodach, otwieram drzwi, wpadam do mieszkania, przerzucam pościel, ale nie znajduję żadnego dziecka. Uświadamiam sobie, że drzwi nie były zamknięte na klucz, kiedy wychodziłam. Musiała wymknąć się w nocy albo nad ranem.
Pięknie.
Uciekła pewnie z domu na jedną noc. Słyszałam, że dzieciaki czasami tak robią. Ale co za bezczelne małe toto, wykorzystało mnie jako hotel i nawet nie podziękowało!
Pośpiesznie znowu wychodzę w poranny mrok, rozglądam się po słabo oświetlonym podwórku, ale nie dostrzegam żadnego dziecka, więc ruszam przed siebie.
Idę na skróty do deptaka nad kanałem Karlberg, potem wzdłuż lodowego nabrzeża, szybkim, długim krokiem, niepokój wpełza po nogach jak robaki, muszę strząsnąć je do palców, tak żeby mogły wyśliznąć się razem z potem. Pocę się bardzo mało, ale nie zaszkodzi spróbować. Pilnuję się, żeby oddychać w rytm kroków. Czasami zapominam o oddychaniu i to wtedy popadam w histerię. Kiedy popadam w histerię, jestem straszna. Nie znoszę wówczas samej siebie. Więc uciekam. Do piekła. Teraz jednak oddycham, serce bije szybko, ale nie panicznie, ciepło rozlewa się po ciele i myślę o dziewczynce, i zdumiewam się, że miałam w domu takie małe toto.
Przychodzi mi na myśl mój brat, którego tłusta żona jest w zaawansowanej ciąży z drugim dzieckiem. Termin porodu przewidziany jest na połowę grudnia.
To dobrze, że mój brat się rozmnaża. Dzięki temu nie spada na mnie odpowiedzialność za dalsze przekazywanie rodzinnych genów. Szkoda tylko, że swoje geny musi mieszać z kobietą, która uwielbia paplać, jak cudowna i naturalna jest ciąża (kładzie nacisk na "naturalna", żebym poczuła się nienaturalna, co mi nie przeszkadza, gdy widzę jej nabrzmiałą powłokę), jak nadnaturalnie, niemal bosko, czuła się, kiedy pierwszy raz rodziła, i co za okropność, że ceny pieluch i odżywek dla niemowląt rosną w nieskończoność, a zresztą zamierza zostać w domu jak najdłużej i gaworzyć z nowym potomkiem. Biedne dziecko. Biedny mój brat. Kocha swoją powiększającą się rodzinę ponad wszystko. Jest szczęśliwy.
Wychodzę na pomost, za ogrodzeniem z kraty z zamkniętą bramką spoczywają nieruchomo łódki w oczekiwaniu, aż lód puści i zwróci im wolność. Ściągam rękawiczki i wspinam się na ogrodzenie. W eskimoskiej kapocie jest to znacznie utrudnione, ale jestem silna i zwinna po dzieciństwie spędzonym na drzewach. Zeskakuję po drugiej stronie. Nakładam rękawiczki. Palce mam zimne. Szczeka pies. Obracam się. Pod latarnią stoi chudy owczarek i wyobraża sobie, że jest wilkiem. Właściciel, niski tłuścioch w szarym polarze, zielonej pikowanej kamizelce, czarnych spodniach od dresu i szarej czapce, patrzy na mnie, ale nie odzywa się, tylko idzie dalej, jakby nigdy nic. Na mur beton mogłabym na jego oczach ukraść łódkę i nawet by nie pisnął. Tchórzliwych ludzi nie brakuje. Odważnych jest mało. Nie wiem, do których ja należę. Mam nadzieję, że zamieniłabym się w alarm i rzuciła na złodziejskie nasienie.
Nie kradnę łódki. Idę tylko na skraj pomostu i patrzę na lód i biały brzeg po drugiej stronie. Pięknie jest.
Niedługo lód puści i rozpadnie się jak wszystko.
Może są ryby o skłonnościach samobójczych, które posłużą się odłamkami lodu. Albo mewy, które nie chcą umrzeć ze starości, bo nawet mewy dopadła fiksacja na punkcie młodego wieku.
Choć przecież odłamki lodu można wykorzystać do czego innego niż samobójstwo. Na przykład do patrzenia na nie. I zastanawiania się, dlaczego istnieją.
Zastanawiam się, dlaczego ja istnieję. Dlaczego właściciele wychodzą z psami, a nie odwrotnie. Dlaczego mewy latają brzuchem w dół, a nie do góry. Co mówią do siebie w mewim języku. Czy wiedzą coś ważnego i tajemniczego, a może nawet niebezpiecznego, co wszechświat ukrył przed nami, przed ludźmi.
Zaciskam i otwieram dłonie. Zaciskam i otwieram. Ciekną mi łzy. Letni wieczór pięć lat temu. Było ciepło, piłam z tatą kawę na pomoście, rozmawialiśmy o mewach, o rybach i o kosmosie, który może skrywał jakieś tajemnice, i kochałam tatę tak, że aż bolały mnie ręce, które zaciskałam i otwierałam jak on, i nagle powiedział, że kocha inną kobietę, nie mamę. Wskoczyłam do wody i próbowałam się utopić. Wyciągnął mnie. Krzyczałam, że go nienawidzę, drapałam i szarpałam, chciałam go zabić, umrzeć, wtedy mnie przytulił, mocno przytulił, a potem zaniósł do samochodu, chociaż byłam taka duża, to mnie zaniósł i zawiózł do rodzinnego domu, który miano mi zabrać, i zaniósł z samochodu do domu, a w oknie stała mama i wiedziała, co zostało powiedziane, a ja krzyczałam, całe ciało krzyczało, a tata niósł mnie w silnych ramionach, słyszałam bicie jego serca i oddech. Byłam bezpieczna. Jeszcze przez krótką chwilę byłam bezpieczna. Potem wszystko umarło.
Pociągam nosem. Nie chcę pamiętać. Poddam się lobotomii. Chcę mieć psychozę. Demencję.
Podnoszę się, znowu wspinam się na ogrodzenie i zeskakuję po drugiej stronie. Ciemność nieba przejaśnia się.
Przez ostatnie pół godziny idę szybko w stronę Plattan i Kulturhuset. Serce bije. Krew we mnie płynie. Dziwne. A gdyby tak wpadła na to, żeby rozerwać skórę i wyciec? Zastanawiam się, czy krew może myśleć. I asfalt, po którym idę. I Kulturhuset. I powietrze.
Tanja i Katrin już przyszły. Jedzą śniadanie przy stoliku pod oknem. Kiwam im głową, wchodzę szybko do kuchni, porywam kawałek placka marchewkowego i robię sobie kawę latte z dużą ilością piany. Latte bez piany jest bezwartościowa. Dlatego szczególnie miłym klientom daję szczególnie dużo piany, a idiotom w ogóle.
Przy jednym ze stołów siedzą kucharze i kucharki, jedząc śniadanie. Kiwam im głową. Kiwają w odpowiedzi. Jimmy jak zwykle szuka mojego wzroku. Uciekam spojrzeniem. Pracuje tu przez rok i przez rok szukał mojego wzroku. Jest miły, uroczy i w ogóle marzeniem każdej teściowej, ale mnie to nie pociąga.
Mogłoby pociągać, gdybym chciała. Nie chcę.
Czy w ogóle czegokolwiek teraz chcę?
W mojej głowie rozbrzmiewa głos mamy:

ELA CO Z TWOIM ŻYCIEM DLACZEGO NIE ROBISZ NIC SENSOWNEGO TO NIE JEST NORMALNE BYĆ SAMĄ W TWOIM WIEKU JASNE ŻE BĘDZIESZ MIAŁA MĘŻA I DZIECI CO TO ZA GADANIE ŻE NIE CHCESZ MIEĆ DZIECI KTO INACZEJ BĘDZIE KARMIŁ CIĘ KLEIKIEM NA STAROŚĆ POPATRZ NA SWOJEGO BRATA MA JUŻ RODZINĘ I KREDYT NA PIĘKNY DOM I SAMOCHÓD I PORZĄDNĄ PRACĘ A TY PRACUJESZ DORYWCZO W KAWIARNI JAKBYŚ MIAŁA SIEDEMNAŚCIE LAT I POTRZEBOWAŁA KIESZONKOWEGO NIE ROZUMIEM DLACZEGO PRZERWAŁAŚ DOBRE STUDIA TYLKO DLATEGO ŻE JA I TATA ROZWIEDLIŚMY SIĘ I MIESZKASZ NA CZARNO W JAKIMŚ SKRZYŻOWANIU AKADEMIKA Z WIĘZIENIEM MUSISZ CÓRUNIU UŚWIADOMIĆ SOBIE ŻE...

Uderzają mnie te słowa mocno w twarz, robię grymas, Jimmy to widzi i na mur beton myśli, że skierowany jest do niego. Wygładzam w uśmiech. Odpowiada uśmiechem. Cholera, teraz na pewno myśli, że coś między nami jest!
Wychodzę szybko z kuchni i siadam przy stoliku daleko od Tanji i Katrin. Są miłe, ale trajkoczą, a ja chcę zjeść śniadanie w ciszy.
Wyglądam na Plattan. Jeszcze nie widać szaleńców. Chowają się pewnie głęboko w swoich norach. Czekają, żeby wyjść na światło dzienne, gdzie nie zostaną zrozumiani przez Normalnych, którzy są tak szaleni, że wszczynają wojny i tracą zdrowie w pogoni za pieniędzmi.
Szaleniec, który każdego ranka skakał w dal i zdobywał złoty medal olimpijski, zniknął przed kilkoma tygodniami. Brakuje mi go. Raz z nim rozmawiałam. Zbierałam się na odwagę przez pół godziny, potem podeszłam do niego i próbowałam dostrzec szaleństwo w jego oczach. Zobaczyłam smutek i zmęczenie. Zapytałam, jak ma na imię i dlaczego skacze w dal. Odparł, że ma na imię Hannes i chce być kochany. Powiedziałam, że też chcę być kochana, ale wcale nie skaczę w dal. Wtedy przestał ze mną rozmawiać. Uznał pewnie, że nic nie rozumiem. Skakał dalej, bez przerwy, aż spływał mu pot. Dwaj policjanci poprosili, żeby skończył, bo przeszkadza. Może umarł. Albo trafił do jakiegoś zakładu.
Chociaż teraz nie ma już chyba za wielu zakładów, do których można trafić.
Powinnam zostać politykiem. Zdobyć władzę, wpływy i masę pieniędzy, żebym mogła trochę uporządkować to społeczeństwo.
Może najpierw powinnam uporządkować samą siebie.
Szkoda tylko, że nie wiem, co mam uporządkować.
Podnoszę się, wstawiam tacę na wózek, bo nie chcę wracać do kuchni, nakładam czarny fartuszek i przybieram profesjonalny uśmiech.
Zegar tyka dochodząc do dziesiątej i pojawiają się codzienne twarze (stary Murzyn, który zawsze nosi beret, uśmiecha się i gra w szachy, wymizerowany mężczyzna z brodą, końskim ogonem i notatnikami, który siedzi tu od otwarcia do zamknięcia i dolewa sobie kawy przynajmniej dziesięć razy, i studenci okupujący grupami ulubione stoliki, dzielący się między sobą kawą), niecodzienne i całkowicie nieznane.
Wzbiera we mnie niepokój. Nie rozumiem sensu tego wszystkiego. Stania tutaj. Brania zapłaty. Za kawę. Którą ludzie w siebie wlewają. A później umrą. Zamienią się w proch, który w najlepszym wypadku stanie się czymś użytecznym i pięknym we wszechświecie. Cierpnie mi skóra.
Na horyzoncie dostrzegam nadciągającą wózkową mafię, która rozsiada się ze swoimi świeżo wyklutymi drzyjgardłami.
Skóra cierpnie mi jeszcze bardziej.
- Pięćdziesiąt siedem koron - słyszę swój odległy głos.
Co by było, gdybym powiedziała:
- Kawałek kontaktu wzrokowego. Pięć sekund, start.
Albo:
- Placek marchewkowy kosztuje jeden pocałunek. Tak, francuski (pocałunek, nie placek).
Albo:
- Przeciągnij palcami po moich włosach, najlepiej mocno, to dostaniesz dużo dodatkowej śmietany do naleśników.
Albo:
- Daj mi swój numer telefonu, to dostaniesz dziś w nocy moje ciało. Miała też być jedna kawa latte, już podaję.
- Poproszę jedną kawę latte - mówi młodzieniec o pięknych dłoniach.
Mam słabość do dłoni. Powinny być długie i szczupłe, ale jednak znacznie większe od moich, żeby je pomieściły, powinny też być suche, ciepłe, bez obgryzionych paznokci, o żywej gestykulacji.
- Jedną latte! - powtarza młodzieniec.
Napotykam jego spojrzenie. Jest zirytowane.
- Oczywiście, przepraszam, rozmarzyłam się - mówię z czarującym uśmiechem, którym nie daje się oczarować.
Ponurak. Nie dostanie w ogóle piany. Poza tym wcale nie ma żywych rąk. Tylko parę nudnych sztywniaków, które dawno temu straciły umiejętność bycia spontanicznymi.
Płaci i odchodzi, pewnie nigdy więcej go nie zobaczę. To mnie napawa strachem. Mimo że nie był miły, napawa mnie to strachem.
Powinno istnieć prawo zabraniające ludziom spotykać się tylko w przelocie.
O książce

Johanna Nilsson