JOHANNA NILSSON

REBELIANTKA O ZMARZNIĘTYCH STOPACH

Gdy tylko Lukas zasnął, wymknęłam się do domu, wzięłam strój i jak mogłam najszybciej popedałowałam na Söder do klubu bokserskiego „Orzeł” na Östgötagatan.
Dostałam zapasowy klucz od Brutalnego Roggego. Na wypadek, gdybym odczuła potrzebę, by wściekle powalić w worek.
Byłam wzburzona. Nie nawykłam, by w tak niepohamowany sposób dzielić z kimś swoje ciało. Chciałam odzyskać kontrolę. Pośpiesznie otworzyłam więc drzwi i zeszłam w dół podjazdu do ciemnej sali, będącej kiedyś garażem. Nie zapaliłam światła. Po chwili oczy się przyzwyczaiły i mogłam rozróżnić w mroku przedmioty. Tam były lustra. Tam worki. Tam ring. Tam półka z rękawicami. Tam wisiały skakanki. Tam Georg Scott złożył na ścianie autograf. Tam wisiało zdjęcie ze zwycięstwa Roggego w Mistrzostwach Szwecji w 1972 roku. Unosił w górę puchar i uśmiechał się spuchniętymi wargami.
Przebrałam się i zaczęłam skakać przez skakankę, aż pot popłynął mi po plecach. Zrobiłam kilka ćwiczeń rozciągających, nałożyłam rękawice i wściekle zaatakowałam worek. Przyniosło ulgę. Słychać było tylko mój oddech, odgłos stóp tańczących na podłodze i uderzenia w worek.
W końcu pojawił się spokój, który można było uznać za kontrolę.
Opadłam na ławkę i ściągnęłam rękawice. Uderzenia serca i oddech zwalniały. Pot wysychał, gorąco ustępowało.
Pozwoliłam sobie na rozważenie tego, co zaszło. Dlaczego ludzie oddawali się takiej czynności? Dziecko nie było odpowiedzią, jeśli chodzi o mnie i Lukasa. Jaki sens ma ciało przy ciele, jeżeli wszelkie ciało i tak umrze? A jeśli nawet wynikiem zetknięcia ciał jest dziecko; dziecko też przecież umrze, podobnie jak to, co ono w przyszłości „wyprodukuje”, więc jaki ma sens? A może miłość jest wartością samą w sobie, niezależnie od tego, czy coś przyniesie? Czy mnie i Lukasa łączyła miłość? A może tylko wzajemna fascynacja? Albo pocieszenie, którego szuka dwoje samotnych? Powinnam wiedzieć. Dlaczego nie wiedziałam? Chciałam znowu zostać sama. Tak było najprościej. Kłamstwo. Nie znosiłam samotności. Słabość? Czy siła?
Ponownie rozbolała mnie głowa. Może od tych pytań. Albo z braku płynów. Wstałam, poszłam do przebieralni i napiłam się wody. Trochę sobie popłakałam. Potem znowu napiłam się wody, wzięłam prysznic, naciągnęłam dżinsy, sweter, włożyłam adidasy i wyszłam na dwór.
Zostawiłam rower pod klubem i poszłam na spacer po Söder. Trafiłam do Waynes Coffee na Götgatan. Zamówiłam café au lait i ciasto marchewkowe. Przy sąsiednim stoliku siedziały trzy uszminkowane na czarno nastolatki, wyglądające jakby wybierały się na Łysą Górę. Ubrane były w długie czarne spódnice, które szeleściły przy każdym poruszeniu, jedna z nich nosiła czarny spiczasty kapelusik przyozdobiony piórami. Nie zdziwiłabym się, gdyby gdzieś w kącie zostawiły miotły. Między filiżankami miały rozłożone karty tarota. Kiedy je przekładały, zwróciłam uwagę na ich szponiaste, polakierowane na czarno paznokcie. Piły zieloną (tak myślę) herbatę i jadły kanapki udekorowane (tak myślę) rzeżuchą i magicznymi ziołami.
Jedna z wiedźm miała ze sobą małą jaszczurkę w koszyku z ręcznie malowaną arabeską. Jaszczurka od czasu do czasu wymykała się z koszyka i biegała po stoliku ku wyraźnemu zachwytowi wiedźm. Szarozielona z mieniącym się niebiesko koniuszkiem ogona i bursztynowymi oczami.
Nagle nasze oczy spotkały się i, hops, jaszczurka zeskoczyła ze stolika i podbiegła do mnie.
Przez chwilę trzymałam ją w ręce. Zupełnie znieruchomiała. Malutkie serduszko biło w mojej dłoni.
Kiedy byłam mała, nie miałam żadnego zwierzątka, nie licząc akwariowych rybek, zakarmionych przez moją młodszą siostrę na śmierć, i kilku królików, które uciekły i nigdy się nie odnalazły. Siedząc więc teraz z jaszczurką w ręku, nagle zapragnęłam ją mieć. Podeszłam do stolika wiedźm i zapytałam tę od koszyka, czy mogę odkupić jaszczurkę.
- Merlin nie jest na sprzedaż - odparła i popatrzyła na mnie zielonymi oczami.
Z ociąganiem oddałam Merlina, który ponownie trafił do koszyka. Przebiegłam wzrokiem po wiedźmach. Wszystkie miały zielone oczy. Najprawdopodobniej dzięki kolorowym szkłom kontaktowym. Włosy ufarbowane na czarno lub rudo. Najwyraźniej na Łysej Górze nie wypadało być brunetką czy blondynką.
Wróciłam do swojego stolika i przewertowałam pozostawiony przez kogoś egzemplarz Metra. Za oknem rozpadał się śnieg. W połowie kwietnia. Przestałam lubić Sztokholm i Szwecję. Chciałam przeprowadzić się do cieplejszego kraju, gdzie jaszczurki są za darmo.
Odłożyłam Metro i pomyślałam o Lukasie, który powinien był już się obudzić i - miejmy nadzieję - za mną tęsknił. Wyjęłam komórkę. Żadnej wiadomości, żadnej nieodebranej rozmowy. Napisałam do niego SMS-a:
CZEŚĆ L! NIE ŚPISZ? SORRY, ŻE ZNIKNĘŁAM. MUSIAŁAM POMYŚLEĆ I POWALIĆ W WOREK. SIEDZĘ TERAZ W WAYNES C. KOŁO WIEDŹM I ROZWAŻAM KRADZIEŻ JASZCZURKI. PADA ŚNIEG. UŚCISKI, STELLA.
Właściwie chciałam napisać znacznie więcej i zupełnie inaczej, ale nie przyszło mi do głowy nic, co nie brzmiałoby głupio.
Wysłałam wiadomość i zebrałam się do wyjścia. Wtedy zobaczyłam transparenty, usłyszałam śpiewy i hasła protestacyjne. Demonstrował Reclaim The City (RTC). Tylko przeciw czemu? Nigdy nie udało mi się dociec, przeciwko czemu protestują i podejrzewałam, że sami dokładnie nie wiedzą.
Podeszłam do okien od strony Götgatan i zobaczyłam demonstrantów idących z płonącymi pochodniami i transparentami. Młodych ludzi w strojach kojarzących się z wojującymi weganami, Ekologicznymi Biologami, Młodą Lewicą i hippisami. Niektórzy z nich zatrzymywali się na chwilę i czerwoną farbą pisali na ulicy hasła. Przybyli na miejsce policjanci próbowali ich powstrzymać, ale zostali obrzuceni kamieniami, farbą i wyzwiskami. Sprowadzono posiłki. Słychać było helikopter. Syreny. Szczekanie psów. Pojawiły się warczące owczarki. Pokazały się policyjne pałki. Po drugiej stronie ulicy wybijano szyby, a w okno, za którym stałam, ktoś rzucił pochodnię. Owczarki ujadały, pałki poszły w ruch.
Wiedźmy stały koło mnie, przyciskając do szyby upudrowane nosy. Kamień, który rozbił szybę, sprawił, że poleciałyśmy do tyłu, przewracając się na siebie.
Plątanina wiedźm ozdobiona studentką ekonomii.
Arabeskowa wiedźma skaleczyła się odłamkiem szkła, a drugiej drobiny szkła wbiły się w rękę. Rozległ się płacz i krzyk, na ulicy narastały zgiełk, ujadanie psów i wycie policyjnych syren. Śmierdziało dymem i cuchnącymi bombami. Wygramoliłam się z kłębowiska wiedźm i mój wzrok padł na koszyk pozostawiony na stole wśród kart tarota i filiżanek. Podeszłam, żeby zobaczyć, jak się czuje jaszczurka. Wyglądała na znudzoną. Oceniłam, że moje towarzystwo będzie dla niej przynajmniej trochę zabawniejsze niż arabeskowej wiedźmy, która poza tym zraniła się w rękę i nie była w stanie pielęgnować jaszczurki, skoro sama wymagała pielęgnacji. W Szwecji zaniedbywanie zwierząt było zabronione. Szybko sięgnęłam więc do koszyka, wyjęłam jaszczurkę i schowałam pod swetrem. Unieruchomiłam ją sportowym stanikiem, który okazał się doskonale nadawać do tego celu. Pośpiesznie oddaliłam się z miejsca mojego dobrego uczynku i weszłam prosto w tumult na Götgatan, gdzie dostało mi się parę szturchańców od podekscytowanych członków RTC i kilka uderzeń pałką, która niesprowokowana nagle mnie zaatakowała. Usiłowałam zasłonić głowę rękami. Ktoś popchnął mnie z tyłu. Upadłam. Jakiś trampek przygwoździł mi rękę do ziemi. Krzyknęłam, ale najbardziej bałam się, że z Merlina zostanie miazga. Zdołałam wstać i dałam się ponieść masie RTC płynącej w stronę wzniesienia Götgatspuckeln, gdzie dopadła kilku neonazistów, którym spuszczała manto. Wypchnięto mnie do przodu, tak że stałam zaledwie parę metrów od samosądu. Merlin wiercił się niespokojnie w okolicy serca i wydało mi się, że w pobliżu słyszę wycie wiedźm. W powietrzu krążył telewizyjny helikopter. Ze wszystkich stron nadciągali policjanci na koniach. Jakiś owczarek wskoczył w kłębowisko neonazistów i zadymiarzy z RTC. Czułam oddech Merlina na skórze.
Dostrzegłam w ścisku lukę i ruszyłam w tamtą stronę. Miałam szczęście. Masa pchnęła mnie na zewnątrz, a nie do środka. Wleciałam prosto na ścianę domu. Kilka sekund później wpadła na mnie jakaś dziewczyna z RTC. Wycofałyśmy się obie na Högbergsgatan i biegłyśmy aż do kościoła św. Katarzyny. Weszłyśmy do środka i osunęłyśmy się na ławkę.

Miała na imię Ida i miała siedemnaście lat. Rzuciła liceum w proteście przeciwko degeneracji szwedzkiego szkolnictwa. Nie godziła się, by zmuszano ją do uczenia się w czterdziestoosobowych klasach, gdzie programy wyrównawcze były fikcją, a lekcje odbywały się bez nauczycieli, bo szkoła nie miała z czego zapłacić zastępcom wykończonych pedagogów. Mama chciała jej kupić miejsce w lepszym liceum, na Lidingö, ale Ida odmówiła.
- Nie za brudne pieniądze - powiedziała, nie precyzując, co ma na myśli. - Oprócz tego nie chcę siedzieć w jednej klasie z bandą idiotów, którzy myślą, że są więcej warci niż inni tylko dlatego, że przypadkiem nazywają się „von”, „af” czy jeszcze jakoś inaczej.
- Nie muszą być idiotami tylko dlatego, że urodzili się w bogatych rodzinach - sprzeciwiłam się, chcąc bronić Lukasa.
- Może nie muszą, ale są totalnie ślepi na rzeczywistość i wkurza mnie, że nawet nie próbują pozbyć się tej ślepoty, nie potrafią postawić się poza tym swoim eleganckim światkiem i pojąć, że to sztuczna oaza za murem berlińskim.
- Chyba wszyscy ludzie mniej lub bardziej mieszkają za murem berlińskim, nie zdając sobie z tego sprawy.
- W takim razie niektórzy zdecydowanie mniej, a niektórzy zdecydowanie bardziej - powiedziała Ida i wyjaśniła, że ona przynajmniej wygląda spoza swego muru, podczas gdy inni, na przykład vonowie i afowie, budują sobie coraz wyższe.
Była zmęczona, zła i głodna. Przeszukałam kieszenie, ale z rzeczy nadających się do zjedzenia znalazłam tylko pastylki na gardło, które dostałam od Karoliny. Ida pokręciła głową i podciągnęła nogi pod brodę. Miała blond dredy sięgające do ramion. Jedną dziurkę od nosa ozdobiła kolczykiem, ponadto w każdym uchu nosiła ich jeszcze po pięć. Na języku miała piercing, co zobaczyłam, kiedy wkładała sobie snus. Strój był mieszaniną hippie, punka i Fjällräven. Ubóstwiała Thåströma i pogardzała dziewczynami, które mdlały na myśl o dotknięciu kogoś z Backstreet Boys. Była aktywistką RTC i Młodej Lewicy i kiedy usłyszała, że studiuję w WSH, w jej wzroku pojawiło się coś agresywnego. Zapewniłam ją, że nie jestem zwykłą studentką ekonomii. Zapewniła mnie, że zdążę się skorumpować, zanim zrobię dyplom. Pokazałam jej Merlina. Pogłaskała go po łebku i zapytała, skąd go mam. Opowiedziałam o wiedźmach. Zaczęła chichotać. Chichotałyśmy obie, a Jezus na krzyżu, aniołowie i święci uśmiechali się. Tylko zakurzony kościelny, drzemiący dotąd za kontuarem, zerwał się i podbiegł do nas z głośnym „pst” na ustach.
- Tutaj nie wolno się śmiać - oznajmił kwaśno.
- Bóg nie lubi wesołych ludzi? - zapytała Ida.
- Bóg chce mieć spokój w swoim przybytku, a nie wysłuchiwać bluźnierczych chichotów.
- Sam pan jesteś bluźnierczy - prychnęła Ida i zacisnęła pięści.
Kościelny żachnął się i odwrócił do nas plecami. Ida wyglądała, jakby chciała się na niego rzucić. Położyłam jej rękę na ramieniu i pokręciłam głową.
- Chodźmy stąd - powiedziałam i podniosłam się.
Ida siedziała jeszcze przez chwilę z nadąsaną miną, ale potem też wstała.
- Czy można wierzyć w Boga, jeśli się jest w Młodej Lewicy? - zapytałam, kiedy przechodziłyśmy koło kościelnego, który schował się za jakąś broszurą.
- Nie wierzę w Boga - odrzekła Ida. - Wierzę w solidarność.
Poszłyśmy do Karoliny, która mieszkała niedaleko od kościoła. Wstukałam kod, żeby otworzyć bramę, weszłyśmy na drugie piętro i zadzwoniłam do drzwi kawalerki. Karolina była w domu.
- Są u mnie Joakim i Paaso - poinformowała i uśmiechnęła się szczęśliwa.
Chwilę później siedzieliśmy wszyscy na podłodze na poduszkach, piliśmy herbatę, zagryzaliśmy sconesami i graliśmy w „Monopol”. Paaso był teraz wyraźnie zakochany w Karolinie i nie mógł oderwać od niej wzroku. O wpół do ósmej zrobiliśmy sobie przerwę, żeby obejrzeć Raport, w którym niemal wyłącznie mówiono o demonstracji na Götgatan. Zamieszki przerodziły się w regularną bitwę między członkami RTC a neonazistami. Około trzydziestu młodych ludzi zatrzymano i osadzono w areszcie, a piętnastu przewieziono do szpitala. Pięciu policjantów było rannych. Zginął jeden owczarek. Pokazano zdjęcia z aresztu i szpitala. Zbliżenie oklejonej plastrami wiedźmy. Potem podano prognozę pogody. Obfite opady śniegu nawiedziły po południu Sztokholm i miały utrzymać się przez całą noc, ale na jutro obiecywano deszcz.
Zadzwoniła moja komórka. To był Lukas. Oglądał Raport i martwił się o mnie.
- Wszystko w porządku - powiedziałam. - Masz ochotę wpaść i pograć z nami w „Monopol”?
Niedługo potem Lukas też siedział na poduszce w pokoju Karoliny, pił herbatę, zagryzał sconesami i starał się wykupić hotele na najdroższej ulicy. Karolina zapaliła świece, a Merlin drzemał wyciągnięty na planszy. Lukas i ja od czasu do czasu rzucaliśmy sobie spojrzenia. Nie byliśmy pewni, jak ma dalej wyglądać gra między nami. Rzucaliśmy więc kostką. Ale wygrała Ida. Uczciła to, puszczając nam Thåströma. Nosiła zawsze jego płytę w discmanie.
- TO JA JESTEEE NORMALNY, A WY JESTEŚCIEEE DZIWNI! - śpiewał Thåström, a my podskakiwaliśmy i wtórowaliśmy.
- TO JA JESTEEE NORMALNY, A WY JESTEŚCIEEE DZIWNI!

Około północy wyszliśmy od Karoliny, która zatrzymała Paasa u siebie. Joakim i Ida zeszli do metra, ja z Lukasem zostaliśmy na powierzchni, żeby powłóczyć się trochę po knajpkach na Söder.
Po jakimś czasie wylądowaliśmy w Koh Phangan. Nigdy nie mogłam się zdecydować, czy lubię ten lokal. Tysiąc różnokolorowych lampek, błyskających i mieniących się przez cały czas, kojarzyło mi się z histerycznym amerykańskim Bożym Narodzeniem, na które byłam psychicznie uczulona. Egzotyczne rośliny, proste drewniane meble i plażowa stylizacja przywodziły na myśl turystyczny raj, co mi z kolei odpowiadało.
Lukas, który nigdy wcześniej tu nie był, rozglądał się zaciekawiony i wyjawił, że rzadko chadza do lokali na Söder. Jego okolicą był Stureplan. Obecnie na topie znajdował się Laroy.
- Ominąć kolejkę, a potem w środku afiszować się kartami kredytowymi, to świadczy o pozycji - powiedział z westchnieniem.
Do naszego stolika podeszła kelnerka. Zamówiliśmy drinki owocowe. Chwilę później inna kelnerka je przyniosła.
- Opowiedz o swoim świecie - poprosiłam, kosztując jaskrawożółty napój zaopatrzony we wściekle zieloną i czerwoną słomkę.
Lukas spojrzał na mnie zdziwiony, skosztował swój drink i wzruszył ramionami, jakby ostrzegał mnie przed nudnym tematem.
A potem opowiedział o willi w Saltsjöbaden i trzech domach letniskowych, we Włoszech, Hiszpanii i na sztokholmskich szkierach. Piękne miejsca. Wieczorami wymykał się i szukał jakiejś wysokości, najlepiej z należącą do niej balustradą, a potem wychylał się tak mocno, że omal nie wypadał. Opowiedział o nagle pojawiającym się poczuciu władzy, kiedy uświadamiał sobie, że sam mógł zdecydować, czy będzie żył, a jego tata nie miał na to wpływu. Ale nigdy nie wychylił się wystarczająco daleko. Coś zawsze go powstrzymywało. Właściwie nie wiedział co.
Przerwał, jakby chciał się zastanowić. Przez chwilę miałam wrażenie, że znów jest małym chłopcem. Bardziej bojącym się życia niż śmierci.
Kiedy ponownie zaczął mówić, opowiedział o ucieczce, którą planował mając dziesięć lat, ale z której nic nie wyszło. Opowiedział o przyjęciach i szeptach, kto posiada najwięcej, a kto najmniej. Wszyscy wiedzieli. Wszyscy się nawzajem obserwowali. Opowiedział o mamie, która pewnego wieczoru przyszła do jego pokoju i oznajmiła, że Lukas nie może zawieść taty. Następnego dnia razem z innymi chłopcami z dobrych rodzin wyjeżdżał na obóz żeglarski do Marstrand. Opowiedział o swoim strachu przed wodą. Dzwonił wiele razy do domu i prosił, żeby go zabrali. Jego tata oświadczył, że musi poznać innych chłopców. Że to ważne dla przyszłości. Opowiedział o szczęściu, jakim był powrót do domu i widok rozradowanego taty. Jak tata ujął jego twarz i wyszeptał podziękowanie. Tego właśnie dnia postanowił dalej się dopasowywać i grać komedię. Zagryźć zęby. Walczyć.
- Luksusowa walka - powiedział, zaglądając do swojej szklanki - ale jednak walka.
- A co w niej bardziej luksusowego niż na przykład w walce o zdobycie pieniędzy na chleb? - zapytałam. - Człowiek nie wybiera przecież warunków, w jakich się rodzi. Czy walka o wydostanie się z biedy jest szlachetniejsza niż próba wyrwania się z klasy posiadającej?
- Tak uważam. Nie żebym zaraz chciał być biedny, ale teraz czuję się tak, jakbym miał być cholernie wdzięczny mojemu tacie, że tyle od niego dostałem.
- Prosiłeś o to?
- Nie, ale też nie odmówiłem.
- Z twojego rozumowania wynika, że powinieneś odczuwać wdzięczność, że w ogóle się urodziłeś. Wydaje ci się, że musisz odpłacić swoim życiem. Żyć, aby uszczęśliwić twojego tatę. Rozumiesz chyba, że to całkowita niedorzeczność?
Kiwnął głową i wzruszył ramionami, jednocześnie. Podeszła trzecia kelnerka, wzięła nasze szklanki i zapytała, czy chcemy jeszcze coś zamówić. Chcieliśmy.
Trzy drinki później byłam pijana.
Moja niewielka waga i okoliczność, że w ciągu dnia zjadłam tylko kawałek ciasta marchewkowego i kilka sconesów, okazały się efektywną kombinacją.
Twarz Lukasa rozdzieliła się. Byłam podwójnie zakochana. Koh Phangan kołysał się. Chichotałam. Paplałam. Zażądałam jeszcze jednego drinka. Ze słomką. Lukas powiedział coś, że chyba nie powinnam więcej pić. Był taki zabawny. Bawiłam się słomkami w bierki. Zaśmiewałam się: b i o r ę b i e r k ę. Szwedzki był taki zabawny. Lukas powiedział, że jestem blada. Wyjaśniłam, że nie miałam ostatnio okazji pojechać na Bahamy. Byłam taka zabawna. Podłoga poruszyła się. Ale śmieszna podłoga. Szumiało mi mocno w głowie. Chciałam tańczyć, chciałam płakać, chciałam się kochać, chciało mi się pić, dlaczego nie dał mi się napić, dlaczego? Zaczęłam płakać. Koh Phangan odwrócił tysiąc swoich twarzy w moją stronę i gapił się na mnie. Było mi niedobrze. Całe morze burzyło się w żołądku. Chlupały w nim sconesy i ciasto marchewkowe.
- Kibel - wymamrotałam.
Lukas pojął w mig, o co chodzi. Chwycił mnie pod ramię i powlókł do toalety dla niepełnosprawnych.
Trzymał mnie, kiedy wymiotowałam.
Potem, gdy wypłukałam usta i napiłam się trochę wody, siedzieliśmy skuleni koło siebie na podłodze. Przez długą chwilę nic nie mówiliśmy. Milczenie było kojące. Słyszałam uderzenia jego serca i oddech. Może on słyszał moje. Czułam się wycieńczona, ale też szczęśliwa. Dlatego, że był blisko mnie. Oparłam głowę na jego ramieniu. Położył prawą rękę na moim lewym kolanie. Kolano zaczęło pulsować. Jakby zstąpiło w nie serce. Zapytał, czy mam chłopaka. Odpowiedziałam, że nie. Uznał odpowiedź za błędną. Uśmiechnęłam się. Teraz byliśmy parą. Lukas znad Balustrad i ja. Zapytał, czy nie chciałabym wyjechać z nim gdzieś na Wielkanoc. Niekoniecznie na Bahamy, może w góry. Moglibyśmy spać pod namiotem. Gdyby było mi zimno, pełniłby rolę mojego śpiwora. Zgodziłam się.
Potem ktoś zapukał do drzwi i poinformował nas, że jest pierwsza i zamykają Koh Phangan.
O książce

Johanna Nilsson