Hjalmar Söderberg MŁODOŚĆ MARTINA BIRCKA


Jesień nadciągała na ziemię i w mieście, w którym Martin mieszkał, domy były szare i czarne od deszczu i dymu, dni stawały się coraz krótsze.
Gdy przychodziło popołudnie i zapadał zmrok, ojciec Martina Bircka siedział często przy kominku i patrzył w ogień. Nie był już młody. Miał gładko wygoloną twarz o ostro zaznaczonych rysach, jak aktor albo pastor; uśmiechał się do siebie nic nie mówiąc w sposób, który wzbudzał respekt i lekkie uczucie niepewności. Lecz kiedy się tak uśmiechał, w rzeczywistości wcale nie naigrawał się ze słabości czy szaleństwa bliźnich, albowiem szyderstwo nie leżało w jego usposobieniu - uśmiechał się tylko na wspomnienie anegdoty, którą przeczytał rano w gazecie, lub paru psów, które szczekały na lwa koło pomnika Karola XIII, gdy w porze obiadowej wracał przez plac z urzędu. Ojciec Martina Bircka był mianowicie urzędnikiem. I chociaż nie miał wysokiej pensji ani nie posiadał majątku, potrafił tak gospodarować, że mógł ze swoją rodziną prowadzić dość beztroską egzystencję - znajdował bowiem upodobanie jedynie w niewinnych i prostych przyjemnościach i nie był na tyle próżny, by szukać towarzystwa tych, którzy przewyższali go majątkiem lub pozycją. Był synem rzemieślnika i gdy zdarzyło mu się zastanawiać nad swym losem w życiu, nie porównywał go z losem przełożonych czy zamożniejszych kolegów, lecz przypominał sobie ubogi dom, w którym wyrósł. I wtedy uznawał, że spotkało go szczęście, i miał tylko jedno życzenie, by to szczęście, które stało się jego udziałem, nigdy nie zostało zakłócone. Kochał żonę i dzieci, a nade wszystko cenił sobie swój dom. Gdy był wolny od urzędniczych obowiązków, lubił majsterkować. Reperował zepsute meble, umiał prowizorycznie naprawić stary zegar kuchenny z namalowanymi na tarczy kwiatami i z dużymi mosiężnymi ciężarkami na łańcuchach. Robił też ucieszne i przemyślne zabawki dla swoich dzieci i drobne urocze ozdoby na urodziny dla żony. Wśród nich była mała świątynia z białego kartonu, przystrojona wąskimi złotymi szlaczkami, a za półkolem smukłych kolumn znajdowało się lusterko, które wydawało się podwajać ich liczbę. Na szczyt świątyni, zwieńczony balustradą z papieru marmurkowego, prowadziły kręte schody, także z kartonu, przybrane marmurkiem. W najniższym stopniu mieściła się szufladka, którą można było wyciągnąć. W tej szufladce mama Martina znajdywała każdego roku w swoje urodziny zwinięty banknot albo coś z drobnej biżuterii.
Ojciec kochał także muzykę i śpiew. Lubił śpiewać „Glunty” ze swoim dawnym kolegą ze studiów, wujkiem Abrahamem, który czasami przychodził w odwiedziny. Potrafił improwizować na fortepianie i zagrać ze słuchu kilka ustępów ulubionych oper.
Natomiast rzadko coś czytał poza swoją gazetą.

Mama Martina Bircka często, kiedy zapadał zmierzch, grała na fortepianie i śpiewała. Jej głos brzmiał piękniej od wszystkich innych głosów. Śpiewała piosenki, których już nikt nie śpiewa. Martin i Marysia stawali wówczas za krzesłem i słuchali zachwyceni, a chwilami próbowali śpiewać razem z nią. Piosnkę o żołnierzu chowającym manierkę, z której dał się napić na polu bitwy umierającemu księciu. „I książę z niej pił.” To był refren. Piosnkę o pasterce, która pasła swoje stadko w wąwozie między stromymi turniami. Słychać było łoskot lawiny i dziewczynka popędzała stadko: „Biegnijcie, biegnijcie, owieczki me!” A gdy mama śpiewała, jej ręce przesuwały się po pożółkłych klawiszach - kruchy kryształowy tembr strun mieszał się z westchnieniami i żalami pedału. Jedna z basowych strun była pęknięta i furkotała od czasu do czasu.
A kiedy mama skończyła śpiewać, pojawiało się uczucie wielkiej pustki.
Martin wałęsał się bez celu. Odnosił wrażenie, że pokoje były większe i bardziej puste po zapadnięciu zmroku.
W końcu zwracał się do babci, która czytała „Dagbladet” przy oknie.
- Babciu kochana, niech babcia opowie bajkę - prosił.
Lecz babcia nie znała żadnej nowej bajki. A stare Martin słyszał już tyle razy. Babcia dalej czytała gazetę z okularami na czubku nosa.
- Na rany Chrystusa - powiedziała nagle, podnosząc wzrok - widzieliście, że panna Oldthusen nie żyje?
- Niemożliwe, nie żyje? - zdziwił się ojciec Martina. - Czyżby to była siostra radcy?
- Nie, na Boga, jego ciotka. Miała na imię Pella, Pella Oldthusen. Doskonale ją pamiętam, spotkałyśmy się w Vaxholm wiele lat temu. Pierońsko żwawa i wesoła staruszka, tyle że miała lepkie ręce. Jej znajomi mawiali: „Kochani, nie zostawiajcie dziś wieczorem nic na wierzchu, bo przychodzi Pella Oldthusen!” Mieszkała u niej dziewczynka, którą przygarnęła. Kiedy małą trzeba było wyszykować do pierwszej komunii, panna Oldthusen ukradła swojej starej służącej halki, które wisiały w tej samej garderobie co jej własne ubrania, i kazała z nich uszyć sukienkę dla dziewczynki. Tak, to święta prawda, sama słyszałam od pewnej kobiety, która bardzo dobrze znała Pellę i całą rodzinę. „Droga pani”, powiedziała później służąca, bo służyła u panny Oldthusen od wielu lat i znała jej przywary, „droga pani, w garderobie buszowali złodzieje! I proszę pomyśleć, co za pech: ukradli wszystkie moje halki, ale nie panine, choć wiszą zaraz obok moich.” - „Czy można wyobrazić sobie takich łajdaków?”, odparła Pella. „To strasznie przykre, ale nic nie mogę poradzić.” Wszelako jakiś czas potem dała służącej pieniądze na nowe halki - była majętna i nie należała do skąpych. Tyle że dziewczynka poszła do Pańskiego Stołu w kradzionej sukience.
Martin i Marysia słuchali z szeroko otwartymi ustami. W ten sposób babcia opowiedziała jednak bajkę. A znała takich bajek bez liku.

Ojciec zapalił cygaro i przysunął fotel bliżej ognia. Po czym skinął na Martina i Marysię.
- Chodźcie, dzieci, pobawimy się.
Ogień niemal wygasł. Ojciec rozłamał dwa lub trzy pudełka po zapałkach i z tekturek zbudował dom na samym przodzie kominka. Wykorzystał też trochę zapałek na kolumny i belki, a na koniec zwinął w stożek kawałek sztywnego papieru - to była wieża. Na czubku stożka wyciął dziurkę na komin. Wyszedł wspaniały zamek z krużgankami, iglicami i wieżami, zupełnie jak stary sztokholmski zamek w „Svecii” Dahlberga. A kiedy był gotowy, ojciec podłożył ogień we wszystkich rogach.
Skwierczało, trzaskało i paliło się.
- No nie, patrz... patrz, jak się pali! - Teraz ogień łapie w najdalszym rogu. Teraz pali się wschodnie sklepienie, teraz się zapada! O, wieża się pali - przewraca się...
Już po wszystkim.
- Jeszcze raz, tato - prosił Martin - jeszcze raz! Tylko jeden raz!
- Nie - ojciec odmówił. - Za drugim razem nie jest zabawnie.
Martin błagał i prosił. Lecz ojciec odszedł do fortepianu i pogłaskał żonę po włosach.
Martin siedział dalej przed kominkiem. Piekło go w policzki, ale nie mógł się oderwać. Tam w głębi tak pięknie się żarzyło. Tliło się, żarzyło i paliło.
W końcu przyszła babcia, zasunęła szyber i zamknęła drzwiczki. Wtedy Martin poszedł do okna.
Słońce dawno zaszło. Na chwilę się przejaśniło, lecz ciemne masy chmur nadal przeciągały nierównymi rzędami przez cienki, szklisty błękit. „Długa Szeregówka” pogrążyła się w głębokim cieniu. Klony i wiśnie w ogrodach pozbawione były liści, a tu i ówdzie przez ciemną plątaninę gałęzi przebijało się już światło z okna. W dole ulicą szedł latarnik i zapalał lampy - był stary, zgarbiony i nosił skórzaną czapkę, która zachodziła mu głęboko na czoło. Podszedł teraz do latarni naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, a kiedy ją zapalił, cały pokój pojaśniał. Biała koronkowa firanka odcisnęła swój załamany wzór na suficie i ścianie, a kalijki, fuksje i agapanty namalowały fantastyczne cienie.
Ściemniało się coraz bardziej.
Z góry można było tak daleko sięgnąć wzrokiem - daleko poza stare kwartały z niskimi drewnianymi domami i ogrodami. Widać było Humlegården z dachem rotundy między nagimi wiekowymi lipami. A na zachodzie wznosił się szary kontur: Obserwatorium na wzgórzu.
Głęboki i jałowy błękit październikowego nieba stał się jeszcze głębszy i bardziej wyjałowiony. Na zachodzie przechodził w czerwień, która wydawała się brudna od sadzy i mgły.
Martin rysował palcem figury na zaparowanej szybie.
- Czy zaraz będzie gwiazdka, babciu?
- Oj, jeszcze trochę, dziecko...
Martin długo stał z nosem przyciśniętym do szyby i wpatrywał się w niebo, melancholijne wieczorne niebo, bladoczerwone pośród szarych chmur.





www.szwedzka.pl